Wszystkie wpisy, których autorem jest Kamila Nawotnik

Drive to Zero Implementation Hub – druga na świecie platforma zainaugurowana w Polsce

„Drive to Zero” – centrum wspierane przez Polskie Stowarzyszenie Paliw Alternatywnych (PSPA), zostało w środę 10 kwietnia 2024 roku oficjalnie uruchomione w Warszawie. Jest to trampolina, umożliwiająca przejście lokalnych flot samochodów ciężarowych i autobusów w kierunku zeroemisyjnym.

Fot. Drive To Zero

Na początek kilka statystyk

Co piąty pojazd w Unii Europejskiej o dopuszczalnej masie całkowitej powyżej 3,5 tony jest zarejestrowany w Polsce, przy czym 98% floty transportu towarowego w naszym kraju opiera się na silnikach diesla. W czasach maksymalnego skupienia na ograniczeniu emisyjności i kierowaniu się w stronę elektromobilności, te liczby stanowią doskonałą bazę do wprowadzenia zmian.

Taki jest właśnie cel hubu implementacyjnego, w swojej drugiej odsłonie zainaugurowanego 10 kwietnia w Warszawie. Centrum, wspierane przez CALSTART i zasilane przez PSPA, zostało uruchomione w celu przekształcenia lokalnych flot w zaawansowane technologicznie pojazdy zeroemisyjne.

Fot. Kamila Nawotnik

„Floty na całym świecie dążą do przyjęcia bezemisyjnych ciężarówek i autobusów ze względu na ich korzyści operacyjne, ekonomiczne, klimatyczne i czystego powietrza tak szybko, strategicznie i opłacalnie, jak to możliwe” – tłumaczy Stephanie Kodish, starszy dyrektor globalny programu i kampanii CALSTART Drive to Zero. „Chociaż ambicje są obecne i rosną, floty muszą się jeszcze wiele nauczyć. Nasze centra zapewniają dostosowane rozwiązania i wsparcie, aby obniżyć koszty wdrożenia i przyspieszyć przejście, aby zmaksymalizować korzyści płynące z w pełni bezemisyjnej floty”.

Fot. Kamila Nawotnik

Firmy pragnące wdrożyć zeroemisyjność do transportu stoją przed kilkoma kluczowymi wyzwaniami – jednym z nich są koszty implementacji bezemisyjnych pojazdów, których produkcja jest często trzy-, czterokrotnie wyższa niż ma to miejsce w przypadku odpowiedników z napędem spalinowym. Około połowę tych kosztów pochłania produkcja baterii. Do tego dochodzą wyzwania logistyczne i infrastrukturalne oraz bariera finansowa – rozwiązania elektromobile powinny być atrakcyjne finansowo, aby mogły na dobre zaistnieć w skali globalnej.

Fot. Drive To Zero

Hub implementacyjny pełni rolę platformy do międzynarodowej wymiany informacji, doświadczeń, technologii i ogólnie pojętego know-how, co znacznie ułatwi „wstępującym” państwom wyposażenie lokalnej floty transportowej i wdrożenie rozwiązań elektromobilnych, przetestowanych i stosowanych z powodzeniem przez inne kraje.

Fot. Drive To Zero

Polski hub jest wspierany przez lokalnego eksperta flotowego PSPA – największą organizację branżową w Polsce i Europie, zajmującą się tworzeniem zrównoważonego rynku transportowego. Hub połączy działania z Komitetem Logistyki i Transportu PSPA, a w rezultacie operatorzy, producenci, klienci, instytucje finansowe, producenci ładowarek EV, CPO i cały łańcuch wartości pojazdów ciężkich – w tym naukowcy i samorządy – zostaną włączeni do Polskiej Sieci Hubów Wdrożeniowych. Wspólne przedsięwzięcie PSPA i CALSTART jest również częścią Forum eHDV opracowywanego w ramach Kongresu Nowej Mobilności – największej w regionie CEE konferencji branżowej i EXPO poświęconej nowej mobilności.

Fot. Kamila Nawotnik

„Nasz” hub jest drugim tego typu przedsięwzięciem na świecie

 Drive to Zero uruchomiło niedawno pierwszy na świecie Implementation Hub w Holandii w celu uruchomienia co najmniej 30 lokalnych centrów wspierających wdrażanie bezemisyjnych pojazdów o średniej i dużej ładowności (ZE-MHDV) do 2030 roku. Na równoległej ścieżce eksperci flotowi i Drive to Zero uzyskują wgląd w to, jak polityka i przepisy wpływają na adopcję nowych rozwiązań. Wnioski te są przekazywane agencjom rządowym w celu poprawy polityki i przyspieszenia implementacji.

Fot. Kamila Nawotnik

Drive to Zero i Holandia pomagają obecnie krajom w osiągnięciu ambitnego założenia, jakim jest sprzedaż 100% nowych bezemisyjnych pojazdów o średniej i dużej ładowności najpóźniej do roku 2040 w ramach Globalnego protokołu ustaleń w sprawie bezemisyjnych pojazdów o średniej i dużej ładowności (Global MOU). 33 kraje, w tym 10 reprezentujących UE (Austria, Belgia, Chorwacja, Dania, Finlandia, Irlandia, Litwa, Luksemburg, Holandia i Portugalia) są sygnatariuszami Global MOU, a ponadto kraje członkowskie, w tym Stany Zjednoczone, Kanada, Turcja, Chile i wiele innych, stanowią obecnie około 21 procent globalnego rynku sprzedaży pojazdów MHDV.

Source: Drive to Zero Implementation Hub – druga na świecie platforma zainaugurowana w Polsce

Fiat 500e (RED) Cabrio – TEST – pożegnanie słodkiej niewinności

Spis treści

Tego odmówić mu nie mogę – Fiat 500e jest zaprojektowany z poszanowaniem zasad elegancji i od razu widać, do jakich klientów jest kierowany.  

Rzadko zdarza mi się nazywać jakiś pojazd „słodkim”, ale do tego modelu zazwyczaj trudno mi jest znaleźć lepsze określenie. Tym razem jednak coś się zmieniło. O ile dobrze znany nam od kilkunastu lat model spalinowy (czy nawet obecnie oferowana hybryda) miał spojrzenie niewinne niczym dziecko, o tyle napędzana prądem generacja wyraźnie dorosła i stała się kobietą.  

Fot. Kamila Nawotnik

Przednie lampy rozdzielono i zmieniono ich wyraz. Fiat 500e patrzy na nas kusząco, niemal uwodzicielsko, a w testowanej wersji wyposażenia bardzo mocno kojarzy mi się z czerwoną szminką i „małą czarną”. Jednego jestem pewna – 500-tka, mimo że oferująca nowoczesne rozwiązania, wciąż ma być przede wszystkim ikoną stylu, tak jak zresztą całe Włochy. 

Grace Kelly i Audrey Hepburn kochałyby Fiata

Fiat 500e pojawił się na rynku w 2022 roku i okazał się równie trafionym projektem, co spalinowi odpowiednicy tego modelu. W pierwszej połowie 2022 roku był trzecim najpopularniejszym elektrykiem na Starym Kontynencie, ustępując miejsca tylko Tesli Model Y oraz Model 3. Włoski zawadiaka przez moment zasiadał nawet na pozycji lidera.  

Fot. Kamila Nawotnik

Do naszej redakcji trafił wariant Fiat 500e z nadwoziem Cabrio i w nieistniejącej już wersji (RED), charakteryzującej się czerwonymi detalami, jak chociażby emblemat „500” na frontowym panelu – to właśnie te usta zachęcająco przeciągnięte czerwoną szminką, o których wspominałam. 

Fot. Kamila Nawotnik

Do tego dochodzą kontrastujące z lakierem „Czarny Onyx” czerwone obudowy lusterek, logo z tyłu i na dekielkach felg. Całość uzupełniają elementy w kolorze czarnym, na przykład błyszczące emblematy z logo „500(RED)” pod tylnymi bocznymi szybami. Wyjściowo ta odmiana oferowana była z krwistoczerwonym lakierem nadwozia, ale czerń – choć nie jest pierwszym kolorem kojarzącym się z 500-tką – moim zdaniem odnalazła się tu doskonale. Świetnie współpracuje z czerwienią i sprawia, że auto jest dojrzalsze w odbiorze. 

Fot. Kamila Nawotnik

Felgi mają ciekawy wzór, a prowokowana przez nie gra świateł sprawia wrażenie, jakby były wysadzane diamencikami. Mowa o opcjonalnych, 16-calowych aluminiowych obręczach, o dziwo – nie wymagających dopłaty.  

Fiat 500e – dlaczego (RED)? 

Omawiana wersja auta nie jest dziełem przypadku – (RED) i Fiat to partnerstwo. Tak się składa, że (RED) jest organizacją, która wspiera walkę z zagrożeniami dla zdrowia, takimi jak AIDS i COVID. Każda osoba, która kupi produkt tej firmy, automatycznie przekazuje darowiznę dla organizacji The Global Fund – wspierającej profilaktykę, leczenie, testy, edukację itd. dla najbardziej potrzebujących społeczności. Fiat, Jeep i RAM w latach 2021-2023 zobowiązały się przeznaczyć co najmniej 4 mln dolarów na Światowy Fundusz właśnie poprzez partnerstwo z (RED), aby pomóc w walce z zagrożeniami zdrowia, takimi jak COVID-19 i AIDS, a każdy zakupiony pojazd z rodziny Fiat (RED) pozwalał klientom wesprzeć te działania. 

Fiat 500e

Fot. Kamila Nawotnik

Wygląd, czyli idź na całość 

Odmiana Cabrio naturalnie oznacza składany dach, w tym przypadku materiałowy. Możliwe są dwa stopnie złożenia “sufitu”, przy czym nie warto korzystać z pierwszego, zwijającego poszycie do połowy – podczas jazdy przecinany wiatr zawija wówczas elegancko do kabiny, tworząc straszny hałas i zabijając wszelki komfort. Przy złożeniu całkowitym jest już bardzo przyjemnie i można podróżować w pełni ciesząc się słońcem. 

Fot. Kamila Nawotnik

Trzeba przyznać, że z przodu – jak na auto takich rozmiarów, jest całkiem sporo miejsca. Stylistycznie oczywiście też trudno jest się tutaj czepiać, bo Włosi jednak wiedzą co robią. Deska rozdzielcza z dużym panelem polakierowanym na czerwono jest dość minimalistyczna, ale dzięki temu znacznie ułatwia obsługę samochodu. W centralnej części zainstalowano prawie 11-calowy (dokładnie 10,25) ekran multimedialny, obsługiwany dotykiem i bardzo prosty w obsłudze, który umożliwia bezprzewodowe parowanie ze smartfonem za pomocą aplikacji Apple CarPlay i Android Auto. Niżej umieszczono fizyczne przyciski do obsługi klimatyzacji, a pod nimi półkę, na której można położyć telefon. Na jej krawędzi z kolei znalazły się smukłe przyciski do obsługi napędu. Całość, pomimo zastosowania sporej ilości plastiku, wygląda spójnie i przyjemnie dla oka.  

Fot. Kamila Nawotnik

Nawet największa bolączka 500-tki, czyli fotele, są tutaj dość wygodne. Wciąż siedzimy w miarę wysoko, między innymi ze sprawą baterii rozmieszczonych w podłodze, natomiast sam komfort jazdy przy krótszych trasach jest jak najbardziej zadowalający. Nie zaryzykowałabym zabrania tego autka w długą trasę (na przykład do Chorwacji), ale na okołomiejskie przejażdżki w zupełności wystarczy.  

Ciekawostką jest sposób otwierania drzwi, kiedy chcecie wysiąść z samochodu. Zamiast klasycznej klamki, są na to dwa sposoby: wciśnięcie stylowego przycisku, automatycznie zwalniającego blokadę lub pociągnięcie do góry za plastikową wajchę wbudowaną przy schowku w drzwiach.  

Fot. Kamila Nawotnik

Piętą achillesową nadal jednak pozostaje bagażnik, pozwalający na przewiezienie co najwyżej siatki z dietą pudełkową. Pojemność w odmianie z napędem elektrycznym wynosi 185 litrów, a to dokładnie tyle samo, co w każdej innej wersji i napędzie tego modelu. Tutaj jednak prawdopodobnie sporą część miejsca zabiorą wam kable do ładowania, ewentualnie możecie je wrzucić na tylną kanapę. 

Fiat 500e – silnik – styl życia Dolce Vita 

Fiat oddaje do wyboru dwa warianty mocy 500e – 95 lub 118 KM. Nam trafiła się ta mocniejsza odmiana, z momentem obrotowym wynoszącym 220 Nm, pozwalająca na rozpędzenie się do pierwszych 100 km/h w 9 sekund. Akumulator o pojemności 42 kWh oficjalnie według producenta pozwala na pokonanie nawet 310 kilometrów w cyklu mieszanym i realnie przy dobrej pogodzie taki zasięg jest możliwy. Wprawdzie raczej trzymając się miasta, gdzie zużycie energii oscyluje na poziomie 10kWh/100 km, ale wciąż. Po wyjechaniu na obwodnicę, ze średnią prędkością około 120 km na godzinę, pobór energii wzrastał do 17-18 kWh/100 km.  

Fot. Kamila Nawotnik

Podczas jazdy pokazuje się też najmocniejsza strona 500-tki, mianowicie świetna zwrotność i rozmiary pozwalające na parkowanie w najmniejszych lukach. Średnica zawracania wynosi tu 9,7 m, natomiast promień skrętu 4,6 m. Napęd elektryczny mocno też uprzyjemnia rozpędzanie się samochodem ważącym zaledwie 1400 kilogramów. Jazda jest płynna, bez zbędnego szarpania, przy czym możliwe jest wyeliminowanie użycia pedału hamulca dzięki funkcji rekuperacji.  

Fot. Kamila Nawotnik

Co więcej, dostępny jest tutaj tryb jazdy Sherpa. Jest to ustawienie obliczające jak dotrzeć do miejsca docelowego, optymalizujące działanie takich funkcji jak ładowarka do smartfona lub klimatyzacja oraz ograniczające prędkość maksymalną i przyspieszenie. To skutkuje zmniejszoną dynamiką jazdy i ograniczoną funkcjonalnością auta, ale pozwala oszczędzić energię i przejechać więcej kilometrów na jednym ładowaniu. 

Fiat 500e – cena 

Jak wspominałam, omawiana wersja nie jest już dostępna w sprzedaży. Fiat 500e aktualnie dostępny jest w trzech odmianach nadwozia: hatchback, Cabrio oraz 3+1. Dostępna pojemność akumulatora to 70 lub 87 kWh brutto (moc odpowiednio 95 lub 118 KM). Ceny 500e startują od 130 900 złotych, natomiast w nadwoziu Cabrio od 163 900 złotych.  

Source: Fiat 500e (RED) Cabrio – TEST – pożegnanie słodkiej niewinności

Nowy Opel Corsa Electric – pierwsza jazda. Miejski elektryk za prawie 180 tys. złotych

Odświeżona stylistyka, szerszy wybór napędów i nowe rozwiązania technologiczne. Opel Corsa po faceliftingu została oficjalnie zaprezentowana, wnosząc w ofertę modelową marki powiew świeżości. Czy ma szansę odnieść sukces? 

Miałyśmy okazję przekonać się na żywo, na czym polegają zmiany w przedstawicielu segmentu B, podczas oficjalnej prezentacji odświeżonego modelu w niemieckim Russelheim. Już na pierwszy rzut oka widać zmodernizowaną linię przedniego pasa, wyposażonego w Opel Vizor – znak rozpoznawczy wszystkich nadchodzących modeli marki. Jest to element wzorowany na Oplu Manta, w nowoczesnym stylu zgrabnie łączący grill, reflektory i logo. Mogliśmy zaobserwować go już w obecnej na rynku Mokce oraz nowej Astrze. Opel Corsa wygląda teraz śmielej i bardziej nowocześnie, dzięki czemu dobrze wpisuje się w miejski krajobraz. 

Fot. Kamila Nawotnik

Poliftowa Corsa to także odświeżony tył nadwozia, z mocno podkreślonym oznaczeniem modelu na klapie bagażnika. Auto wyposażone zostało w ulepszone reflektory pikselowe Intelli-Lux LED, składające się z 14 segmentów – po siedem na każdą stronę. We wnętrzu natomiast opcjonalnie możemy dostać nawet 10-calowy kolorowy ekran dotykowy, wchodzący w skład w pełni cyfrowego kokpitu z nowoczesnym i intuicyjnym systemem rozrywkowo-informacyjnym. Po raz pierwszy w tym modelu mamy też możliwość bezprzewodowego połączenia ze smartfonem za pomocą aplikacji Apple CarPlay lub Android Auto. Technologii zatem nie brakuje, a w dodatku wszystko zostało rozplanowane w sposób przemyślany, dzięki czemu obsługa samochodu z pozycji kierowcy jest bardzo wygodna i prosta.  

Fot. Kamila Nawotnik

Kokpit wygląda estetycznie, na pochwałę zasługują również wygodne fotele, które w niektórych autach segmentu B potrafią rozczarowywać, zwłaszcza przy dłuższej jeździe. W Corsie spędzenie nawet kilku godzin nie było szczególnym wyzwaniem, za sprawą dobrze wyprofilowanych oparć i właściwych proporcji siedziska. Z tyłu oczywiście miejsca jest trochę mniej, ale dzieciom odwożonym do szkoły powinno być wystarczająco komfortowo. 

Lista wyposażenia standardowego Opla Corsy obejmuje m.in. układ wspomagający ruszanie na pochyłościach, system ostrzegania przed kolizją i automatycznego hamowania awaryjnego, system wykrywania pieszych, układ ostrzegania o niezamierzonej zmianie pasa ruchu oraz system wykrywania zmęczenia kierowcy oraz system radio z łączami Bluetooth, USB i tunerem cyfrowym z 4 głośnikami i monochromatycznym dotykowym ekranem o przekątnej 5 cali. 

Fot. Kamila Nawotnik

Opcjonalnie natomiast można doposażyć samochód w panoramiczną kamerę cofania 180 stopni, zapewniającą wyraźny obraz wysokiej rozdzielczości i znacznie ułatwiającą manewrowanie oraz parkowanie. Do wyboru są też pakiety obejmujące m.in. podgrzewane fotele przednie, sportowe koło kierownicy pokryte skórą i spłaszczone u dołu, elektrycznie sterowane szyby tylne, konsolę centralną z podłokietnikiem i schowkiem oraz czujniki parkowania. 

Dla potencjalnych klientów Opla Corsa przygotowano szeroką ofertę napędową. Można wybierać pomiędzy silnikami spalinowymi lub układem elektrycznym. Ten ostatni dostępny jest w dwóch wariantach – nowej opcji o mocy 156 KM i zasięgu do 405 kilometrów oraz sprawdzonego już napędu o mocy 136 KM, ale tym razem z zasięgiem sięgającym do 357 kilometrów (wg WLTP). To właśnie nową Corsą Electric miałyśmy okazję jeździć po okolicach Frankfurtu.  

Fot. Kamila Nawotnik

Wrażenia są bardzo obiecujące – zeroemisyjna jazda naturalnie charakteryzuje się ciszą w kabinie, co mocno poprawia komfort podróży. Samochód jest przyzwoicie dynamiczny, a sama obecność baterii nie odebrała wiele miejsca z wnętrza – poza tym, rozstaw osi względem zwykłej Corsy jest tu większy o 7 mm. Dodatkowo, fotel kierowcy może być tu wyposażony w funkcję masażu.  

Fot. Kamila Nawotnik

Testowana Corsa miała topowy napęd elektryczny i choć zazwyczaj nastawianie się na zasięg deklarowany przez producenta musi skończyć się rozczarowaniem, to muszę przyznać, że pomiary Opla nie okazały się aż tak oderwane od rzeczywistości. Bazując na danych z komputera pokładowego, przy 82% naładowania prognozowany zasięg wynosił 330 km, natomiast przy 63% już 224 kilometry. To pokazuje, jak duże znaczenie przy elektrykach ma styl jazdy, który w moim przypadku przełożył się na średnie zużycie energii na poziomie 14,5 kWh/100 km. Przy akumulatorach litowo-jonowych o pojemności 54 kWh, te wyniki pozwalają mi liczyć realnie na ok. 370 kilometrów zasięgu w cyklu mieszanym. 

Fot. Kamila Nawotnik

Dostępne są trzy tryby jazdy: Normal, Eco (zwiększona wydajność) i Sport (lepsza dynamika jazdy). Najbardziej doskwierający będzie tryb Eco, w którym irytujące może okazać się “zamulenie” samochodu, przekładające się teoretycznie na lepszy zasięg. Jak to dokładnie wygląda w poszczególnych ustawieniach? W Sport mamy dostępną pełną moc 156 KM oraz 260 Nm, w Normal mamy 109 KM i 220 Nm, natomiast w Eco już tylko 82 KM i 180 Nm. Jak widać, różnice są dość spore i jest to faktycznie odczuwane podczas jazdy. 

Ciekawostką jest prędkość maksymalna Corsy Eletric, ograniczona do 150 km/h. Samochód przyspiesza do 100 km/h w 8,1 sekundy i pozwala na kontrolowanie prędkości tylko za pomocą pedału przyspieszenia, dzięki systemowi automatycznego odzyskiwania energii z hamowania (tzw. rekuperacja), który po odjęciu nogi z pedału przyhamowuje samochód. 

Fot. Kamila Nawotnik

Jak wspominałam, do wyboru jest także Corsa z silnikami benzynowymi o pojemności 1,2 litra i mocy od 75 KM do 130 KM oraz 6-biegową skrzynia manualną lub 8-biegowym automatem. Ich koszt rozpoczyna się od 77 200 zł, a więc pomimo faceliftingu utrzymana została dotychczasowa cena modelu.  

Cennik Corsy Electric startuje natomiast z poziomu 174 900 zł, przy czym nie uwzględniono tu dopłat rządowych oraz aktualnych promocji. W przyszłości do gamy dołączyć ma także odmiana z układem łączonym, co uczyni nową Corsę pierwszym modelem Opla z napędem hybrydowym 48V. 

Source: Nowy Opel Corsa Electric – pierwsza jazda. Miejski elektryk za prawie 180 tys. złotych

Pierwsze jazdy Subaru Crosstrek – jedno imię, wiele twarzy

Subaru Crosstreka można postrzegać jako XV po mocnym liftingu, ale jest to w zasadzie nowa, niezależna, trzecia generacja tego modelu. Zmieniło się tu naprawdę dużo, choć nie wszystko widać gołym okiem.  

Do tej pory Subaru sprzedawało wprowadzonego pod koniec 2012 roku crossovera pod dwiema nazwami: Crosstrek lub – jak w przypadku polskiego rynku – XV. Teraz już nie będzie nieporozumień, ale dla rozróżnienia, przy wspominaniu 2. generacji pozwolę sobie używać starej nazwy.  

Od początku istnienia, model ten okazał się dla japońskiej marki strzałem w dziesiątkę. W ostatnich latach stanowi najczęściej wybierany przez klientów model Subaru (aż 40% sprzedaży). Swoją drogą, prawie 60% osób decydujących się na zakup XV, to nowi klienci marki. W zasadzie trudno się temu dziwić. XV jest samochodem na wskroś uniwersalnym, oferującym bogate wyposażenie standardowe i dającym kierowcy sporą dawkę pewności siebie podczas prowadzenia. To jeden z tych samochodów, który po prostu wzbudza zaufanie – dobrze odnajdując się podczas jazdy na co dzień jak i w utrudnionych warunkach. Crosstrek, jako trzecia generacja modelu, nie tylko przejął te cechy, ale dodatkowo je rozwinął.  

Zacznijmy od nadwozia 

Zmiany zauważalne w pierwszej kolejności to większa atrapa chłodnicy i węższe przednie lampy, które dodatkowo zostały połączone listwą obejmującą logo. Przeprojektowano nadkola, które teraz są bardziej kanciaste oraz mocno zmodyfikowano tył, nadając światłom charakterystyczny kształt spłaszczonej litery “C”. Jest też kilka detali, które pozytywnie wpłyną na komfort użytkowania pojazdu na co dzień, ale niekoniecznie kierowca będzie zdawał sobie z nich sprawę. Mowa tu chociażby o przeprojektowanych dyszach spryskiwaczy albo wydłużonej tylnej wycieraczce. 

Ogólnie Crosstrek wygląda bardzo solidnie i sprawia wrażenie auta gotowego na wszelkie wyzwania. Prześwit w tym samochodzie wynosi 22 cm, co jest rzadko spotykanym wynikiem w tej klasie i choć samochód stoi na 17 lub 18-calowych kołach to obręcze wydają się być większe. Zresztą, ilość plastiku na karoserii oraz wyższy profil opon nie są tu dziełem przypadku, podobnie jak wbudowane relingi dachowe i szersze progi w drzwiach – to wszystko ma spełniać aspekt funkcjonalny, ułatwiając poruszanie się w terenie i zwiększając odporność na ewentualne uszkodzenia. 

Crosstrek jest produkowany na tej samej platformie co XV, ale ogólna konstrukcja samochodu została poprawiona. Auto posiada o 10% większą sztywność skrętną, zapewniając tym samym lepszą dynamikę jazdy. Dzięki wzmocnionej konstrukcji, nawet gdy pojazd stoi na dwóch przeciwległych kołach, nie ma żadnego problemu z otwieraniem drzwi. Poza tym, Crosstrek jest o 10 mm dłuższy i 5 mm wyższy od XV, finalnie legitymując się 4495 mm po długości i 1,60 cm wysokości.  

Dużą zmianą we wnętrzu są fotele 

Do tego tematu Subaru bardzo mocno się przyłożyło, zapraszając do projektowania lekarzy i specjalistów fizjoterapii, którzy stwierdzili, że jednym z najbardziej obciążających dla kierowcy czynników podczas jazdy są mimowolne ruchy stabilizujące postawę. Samochód wprawiony w ruch, w zasadzie cały czas – w mniejszym lub większym stopniu – generuje przeciążenia, wynikające z nierównej nawierzchni, stylu jazdy lub manewrów drogowych.  

Walka z tymi przeciążeniami sprawia, że zachowujemy się jak żyroskop, mimowolnie próbując zniwelować przechyły naszego ciała. Fotele, które znajdziemy w Crosstreku zostały opracowane w taki sposób, by – według oficjalnych badań – zniwelować kiwanie ciałem pasażerów o 15% i o 44% zmniejszyć potrząsanie głową podczas jazdy. Dzięki temu, zwłaszcza na trasie długodystansowej, kierowca będzie mniej zmęczony, a co za tym idzie – bardziej skoncentrowany. Po przejechaniu prawie 100 km tym autem na prezentacji, mogę potwierdzić, że fotele są wygodne choć osobiście przeszkadzało mi trochę zbyt krótkie siedzisko, kończące się na mniej więcej w 3/4 długości ud. 

Waszej uwadze nie powinien też umknąć brak trzeciego wyświetlacza funkcyjnego – tego, który w XV znajdował się na szczycie centralnej części deski rozdzielczej. Teraz wszystkie informacje dotyczące drogi, pojazdu czy systemu multimedialnego wyświetlane są na małym ekranie pomiędzy analogowymi licznikami oraz nowym wyświetlaczu dotykowym Full HD o przekątnej 11,6 cala. Nowością jest tu także bezprzewodowy Apple CarPlay i Android Auto. 

Tradycyjny standard 

Jak można się spodziewać, standardowo Subaru posiada stały napęd na wszystkie koła S-AWD. Podczas codziennej jazdy 60% mocy przekazywane jest na przednią oś, natomiast 40% na tylną. Po zmianie trybu jazdy, proporcja ta może się wyrównać, aby ułatwić poruszanie się w utrudnionych warunkach. 

O przekazywanie mocy na koła nadal dba bezstopniowa skrzynia Lineartronic, charakteryzująca się przyjemną kulturą pracy. Trzeba mocno dociskać samochód, żeby usłyszeć nieprzyjemne wycie, typowe dla innych skrzyń CVT. Jeśli jednak jeździmy płynnie, nie będzie nam ona doskwierać. 

 Kolejnym spadkiem po poprzedniku jest napęd E-Boxer, oparty na dwulitrowym silniku wspomaganym jednostką elektryczną. Jest to miękka hybryda, w której w pojedynkę silnik elektryczny generuje 16,7 KM mocy i 67 Nm momentu obrotowego, natomiast cały układ dostarcza niezmiennie 136 KM mocy i 182 Nm. To pozwala na osiągnięcie pierwszej setki w 10,8 sekundy oraz rozpędzenie się maksymalnie do 198 km/h.  

Ulepszenia nie ominęły również systemu X-Mode, działającego do 40 km/h. Jeśli pojedziecie szybciej, system się wyłączy, natomiast po zmniejszeniu prędkości załączy się ponownie. X-Mode przejmuje kontrolę nad silnikiem, skrzynią biegów, napędem i hamulcami, zapewniając optymalną przyczepność w utrudnionych warunkach. Kierowca może wybrać jeden spośród dwóch trybów jazdy, aby dostosować podzespoły do różnych nawierzchni (śnieg/szuter/błoto/piach). Nie zabrakło asystenta zjazdu ze wzniesienia, za to warto zaznaczyć, że w Crosstreku po raz pierwszy system X-Mode jest dostępny również podczas jazdy do tyłu. 

Czujny i bezpieczny 

Na oddzielny akapit zasługuje tutaj rozszerzony i poprawiony system Eyesight, czyli duma Subaru. W jego skład wchodzi aktualnie 14 asystentów, opierających swoje działanie na obrazie generowanym przez dotychczasowe dwie kamery stereoskopowe, wspomagane teraz przez dodatkową kamerę szerokokątną i dwa radary. Cały wymieniony sprzęt ukryty jest niezmiennie za szybą czołową. 

Eyesight poprawia bezpieczeństwo na drodze i realnie wspiera kierowcę podczas jazdy. Część technologii można było spotkać u poprzednika, niektóre zostały ulepszone, a niektóre są nowością. W Subaru XV mogliśmy spotkać się z adaptacyjnym tempomatem i asystentem utrzymania pojazdu w pasie ruchu, który teraz jednak nie potrzebuje już białych linii, a do wykrycia krawędzi jezdni wystarczy mu na przykład pas zieleni. Eyesight nowej generacji zapewnia też lepszą reakcję hamulców, wyposażony jest w funkcje autonomicznej próby ominięcia przeszkody oraz rozpoznawanie znaków drogowych – w tym, poza ograniczeniami prędkości, także znaków informujących między innymi o terenie zabudowanym.  

Ile to kosztuje? 

Crosstrek oferowany będzie w 4 wariantach wyposażenia (kolejno: Trend, Active, Comfort i Platinum), a w skład specyfikacji standardowej, poza wymienionymi już elementami, wchodzić będzie m.in. system monitorowania kierowcy (DMS) i system wykrywania pojazdów z tyłu (SRVD), reflektory LED z dodatkowym źródłem światła przy skręcie, które poprawiają widoczność w nocy i pomagają we wczesnym wykrywaniu pieszych i rowerzystów, jak również boczna poduszka powietrzna fotela kierowcy (w sumie w aucie znajdziemy aż dziewięć poduszek powietrznych, w tym poduszka zamontowana w siedziskach, która poprzez podniesienie kolan pasażerów w razie wypadku zmniejsza prawdopodobieństwo odniesienia obrażeń).  

Na tę chwilę nieznany jest jeszcze cennik Crosstreka – ceny poprzednika oscylowały w okolicach 150 tys. zł, można więc zakładać, że co najmniej tyle będzie kosztować trzecia generacja. Model na polskim rynku ma się pojawić w okolicach wiosny 2024 roku.  

Source: Pierwsze jazdy Subaru Crosstrek – jedno imię, wiele twarzy

TEST Range Rover Sport Autobiography p510e. Mało sportowy, ale to nie szkodzi

Do naszej redakcji trafił Range Rover Sport w wersji wyposażenia Autobiography, z napędem p510e. Ten kod oznacza benzynowy silnik 3.0 R6, współpracujący z baterią o pojemności 38,2 kWh. Czy ważącemu niespełna 3 tony SUV-owi do twarzy z układem hybrydowym?  

Trzecia generacja to niejako powiew świeżości, jeżeli chodzi o Range Rovera Sporta. Już po wyglądzie widać znaczące zmiany, jakie zaszły w sylwetce auta – jedną z nich są reflektory. Zarówno z przodu jak i z tyłu, stały się dużo bardziej wysmuklone. Wyposażono je w światła LED, które swoją stylistyką wyróżniają się bardzo mocno, zwłaszcza po zmroku. Cyfrowe reflektory posiadają tu funkcję projekcji obrazu oraz animowane kierunkowskazy.  

Fot. Kamila Nawotnik

Cała sylwetka modelu Sport stała się bardziej masywna i mocniej osadzona na ziemi. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie, że ten samochód potrafi pokonać wszelkie przeszkody i wjechać we wszelkiej maści nieutwardzony teren. Testowany egzemplarz postawiono na 22-calowych felgach w odcieniu Satin Dark Grey – to już jest “kawał” obręczy, choć wciąż katalog przewiduje jeszcze większy rozmiar, bo 23-calowy.  

Opisuje swoją historię 

Trafiła do nas wersja Autobiography – jedna z najwyższych w katalogu. Wyróżnikami są tu chociażby emblematy umieszczone na bokach nadwozia oraz na listwach progowych wykonanych z ryflowanej blachy. W skład tej wersji wchodzą ponadto dach panoramiczny i podgrzewane elektrycznie sterowane lusterka z pamięcią ustawień i automatycznym przyciemnianiem po stronie kierowcy. 

Fot. Kamila Nawotnik

Range Rover ma jedne z tych foteli, które najchętniej postawiłabym w salonie. W omawianej wersji są to siedziska podgrzewane i wentylowane z przodu, z elektryczną 22-punktową regulacją. Ponadto mają funkcję porządnego masażu – w tym nawet “gorącymi kamieniami”. Z tyłu natomiast są one podgrzewane i wentylowane, a ponadto mają system elektrycznie sterowanego odchylania – dzięki temu można je składać i rozkładać z pozycji kierowcy (za pomocą ekranu multimedialnego) lub poprzez przyciski umieszczone w bagażniku. O ile nie ma akurat 34 stopni, gwarantuję, że nawet kropla potu wam z czoła nie kapnie.  

Fot. Kamila Nawotnik

Za obsługę multimediów odpowiada tu Pivi Pro, obsługiwany poprzez 13-calowy ekran dotykowy. W Autobiography kierowca otrzymuje pakiet internetowy z planem taryfowym transmisji danych i usługą Amazon Alexa. Jest też Andorid Auto i Apple CarPlay, przy czym tutaj obsługiwane są bezprzewodowo. Obecny na pokładzie jest również head-up wyświetlany na szybie czołowej oraz fenomenalny system audio Meridian 3D Surround.  

Fot. Kamila Nawotnik

Range Rover Sport to również przestrzeń  

O ile jednak we wnętrzu je nie brakuje, o tyle bagażnik potrafi zaskoczyć. Standardowo mieści on 714 litrów bagażu, choć przy bezpośrednim spotkaniu ta wartość wydaje się dużo mniejsza. Po złożeniu tylnych siedzeń pojemność rośnie do 1950 litrów. Dostępna jest modułowa ścianka, którą bez problemu można postawić i złożyć jednym ruchem ręki, oraz półki na kable do ładowania. Z pozycji bagażnika można również zmieniać wysokość auta, a także, o czym wspominałam wcześniej, automatycznie składać fotele tylnego rzędu. 

Fot. Kamila Nawotnik

Współpraca prądu z benzyną 

P510e jest wariantem z silnikiem elektrycznym i do niedawna była to najmocniejsza odmiana w katalogu. Mamy tu sześciocylindrową, rzędową turbodoładowaną jednostkę benzynową 3.0, która w pojedynkę dostarcza 400 KM mocy. Współpracujący z silnikiem spalinowym silnik elektryczny sprawia, że całkowita moc tego układu wynosi 510 KM i 700 Nm momentu obrotowego. Prędkość maksymalna wynosi 242 km/h, natomiast katalogowo sprint do setki zajmuje 5,4 sekundy. Nieźle jak na auto o masie własnej w okolicach 2,8 tony.  

Fot. Kamila Nawotnik

Układ hybrydowy typu plug-in pozwala na naładowanie baterii o pojemności 38,2 kWh z gniazdka domowego lub za pomocą stacji szybkiego ładowania. Teoretycznie, według WLTP, w doskonałych warunkach auto na samym prądzie przejedzie nawet 114 km, ale Land Rover oficjalnie mówi raczej o 90 kilometrach. W momencie odebrania auta, zasięg wskazywał na niecałe 70 kilometrów, ale to wciąż niezły rezultat, biorąc pod uwagę parametry Sporta. 

Jedną z największych supermocy tego modelu jest zawieszenie 

Poza aktywnym dyferencjałem sterowanym elektronicznie, w wersji Autobiography mamy do dyspozycji dynamiczne zawieszenie pneumatyczne ze skrętną tylną osią. Dzięki temu rozwiązaniu, promień skrętu zamyka się w niecałych 11 metrach, a więc jest to najbardziej zwrotny Range Rover Sport w historii. 

Fot. Kamila Nawotnik

System Adaptive Dynamics zapewnia z kolei ciągłą i niezależną dla każdego z kół, elektroniczną kontrolę tłumienia zawieszenia. Odczytuje on na bieżąco nawierzchnię drogi i polecenia kierowcy, a także ruch nadwozia pojazdu i wykorzystuje te informacje do określenia optymalnych poziomów tłumienia dobicia i odbicia. 

Kolejnym elementem jest Dynamic Response Pro, który zmniejsza stopień przechyłu nadwozia podczas pokonywania zakrętów, a dodatkowo zapewnia lepsze wyczucie układu kierowniczego i ułatwia sterowanie kołami w warunkach jazdy terenowej. 

Fot. Kamila Nawotnik

Natomiast wspomniany na początku akapitu aktywny mechanizm różnicowy ułatwia kontrolowane, bardziej precyzyjne pokonywanie zakrętów. Elektroniczny mechanizm różnicowy i układ hamulcowy równoważą rozkład momentu obrotowego silnika na obie osie podczas pokonywania zakrętów, poprawiając trakcję pojazdu, poprzez dohamowanie poszczególnych kół.  

Sportu jest w nim dość mało 

I trudno się temu dziwić, skoro mówimy o hybrydowym kolosie, ważącym prawie 3 tony. Reakcja na szybkie wciśnięcie pedału gazu do oporu (tzw. kick-down) jest lekko opóźniona, a pomimo wsparcia baterii auto nie wciska kierowcy w fotel, gdy próbuje ruszyć. 510 KM i 700 Nm momentu zapewnia bardzo fajną dynamikę podczas jazdy, ale bez szarpnięć, przeciążeń i ogólnie pojętego szaleństwa. Nie ma też typowo sportowych doznań akustycznych. Range Rover Sport p510e powinien być traktowany raczej jako auto luksusowe, zapewniające bardzo wysoki poziom komfortu podczas jazdy i w tej roli radzi sobie doskonale. Jazda nim to po prostu czysta przyjemność, niezależnie od warunków i dystansu.

Jeśli chcecie posłuchać więcej na ten temat, zapraszam do obejrzenia wideo z testu na naszym kanale na Youtube – TUTAJ.  

Fot. Kamila Nawotnik

Ile to kosztuje? 

Cena bazowa testowanego Range Rovera Sport Autobiography p510e wynosi 732 000 zł. Po dodaniu wyposażenia opcjonalnego, czyli m.in. systemu audio Meridian, lodówki w konsoli centralnej czy elektronicznie wysuwanego haka holowniczego kwota ta rośnie do 787 490 zł – dokładnie tyle kosztował bohater naszego testu. 

Source: TEST Range Rover Sport Autobiography p510e. Mało sportowy, ale to nie szkodzi

Tor Słomczyn i Toyota GR Day –  If it’s not fun to drive, it’s not a car 

Akio Toyoda, były już prezydent koncernu Toyota i prawnuk jej założyciela, powiedział to zdanie w jednym z wywiadów i trzeba mu przyznać, że doskonale czuł, o co w motoryzacji chodzi. Japoński koncern potrafi w bardzo trafny i lekki sposób wydobyć z aut to, co mają najlepszego do zaoferowania kierowcy. Wydarzenia takie jak Toyota GR Days, idealnie to pokazują. 

Najłatwiej było nam przekonać się o tym, jadąc na Tor w Słomczynie i wsiadając za kierownicę prawie całej aktualnej floty samochodów sportowych Toyoty, z cudownymi inicjałami „GR” poprzedzającymi nazwę modelu. Na specjalne zaproszenie marki, wzięłyśmy udział w evencie Toyota GR Day, oznaczającym kilka godzin czystej radości z jazdy. 

Fot. Kamila Nawotnik

Toyota Gazoo Racing to zespół, który reprezentuje koncern w najbardziej prestiżowych, globalnych cyklach mistrzowskich. Tytuły mistrzowskie w WRC, pięciokrotnie wygrany 24-godzinny wyścig w Le Mans, tytuły mistrza świata w wyścigach długodystansowych czy triumfy w morderczym Rajdzie Dakar – lista dokonań jest naprawdę imponująca. I tak oto, na bazie doświadczeń zespołów rajdowych i wyścigowych powstała linia GR. To samochody, które pozwalają poczuć sportowe emocje. Mają dynamiczną stylistykę, zostały dopracowane pod kątem aerodynamicznym i mechanicznym, wyróżniając się nie tylko mocnymi napędami. Już sama nazwa zdradza ich sportowy rodowód – symbol GR w tych autach występuje zawsze przed nazwą modelu. Nie należy milić ich z liniami stylistycznymi GR Sport. 

Fot. Kamila Nawotnik

Z aktualnego wachlarza sportowych odmian, w „garażu” oddanym do naszej dyspozycji zabrakło tylko GR Corolli, na którą mówiąc szczerze mocno się nastawiałam. Nie czułam jednak żadnego niedosytu, ponieważ o stały dopływ adrenaliny do mojego serca dbały auta zebrane na torze. Przedstawiam kolejno:

GR YARIS

Niesamowicie ekscytujący hothatch, w momencie premiery mogący pochwalić się najmocniejszym silnikiem 1.6 na rynku, w dodatku zaledwie trzycylindrowym. Tego wariata powstało 40 tysięcy egzemplarzy na cały świat, a poza jednostką generującą 261 KM mocy i 360 Nm momentu obrotowego, wyróżnia go napęd na cztery koła GR Four, dopracowany przez kierowców startujących w WRC i pozwalający na elastyczny przekaz mocy w zależności od trybu jazdy: Normal (60:40), Sport (30:70) i Track (50:50). Osiągnięcie 100 km/h zajmuje mu 5,5 sekundy, a jego prędkość maksymalna wynosi 230 km/h. Jest to samochód, z którym miałyśmy już kiedyś okazję się zaprzyjaźnić, a więcej na ten temat przeczytacie tutaj

Fot. Kamila Nawotnik

GR86

Następca modelu GT86, do dziś cieszącego się sporą popularnością na rynku wtórnym. GR86 zachował wszystko, co w poprzedniku było najlepsze, a więc mamy tu układ z silnikiem z przodu, który napędza tylne koła. Jest to wolnossący bokser o pojemności 2,4 litra, generujący 234 KM mocy i 250 Nm momentu obrotowego, co pozwala mu osiągnąć pierwszą setkę w 6,3 sekundy w przypadku skrzyni manualnej i 6,9 s jadąc z przekładnią automatyczną. Przy masie własnej wynoszącej niecałe 1300 kilogramów, w pierwszym przypadku prędkość maksymalna auta wynosi 226 km/h, w drugim natomiast jest to 216 km/h. 

Fot. Kamila Nawotnik

GR SUPRA

Piąta generacja auta nie tylko kultowego, ale i legendarnego. Na swoich barkach dźwiga niemały dorobek i trzeba przyznać, że robi to z wielką gracją, sprostając postawionemu przed nią zadaniu. Auto dostępne jest w dwóch wariantach napędowych – z benzynowym R4 2.0, generującym 258 KM i 400 Nm, rozpędzającym auto do 100 km/h w 5,2 sekundy; lub z trzylitrowym R6 Twin-Scroll Turbo, dostępnym w parze ze skrzynią manualną (wówczas 0-100 km/h zajmuje 4,6 sekundy) lub automatyczną (0-100 km/h w 4,3 s). Masa własna Supry nie przekracza 1500 kg, przy czym wariant ze słabszym silnikiem jest o 100 kg lżejszy.

Fot. Kamila Nawotnik

Yaris GRMN

Poprzednik GR Yarisa, a więc usportowiona odmiana trzeciej generacji modelu, produkowana w latach 2017-2020. Napędzany przez silnik R4 1.8 z kompresorem, rozpędza się do maksymalnie 230 km/h. Jednostka benzynowa dostarcza 212 KM mocy i 249 Nm momentu przy 5000 obr/min. Silnik połączony został z 6-biegową skrzynią manualną, a pierwsze 100 km/h debiutuje na liczniku po 6,5 sekundy. Całość trafia na przednią oś, przy czym układ napędowy został tu wyposażony w mechanizm różnicowy Torsena, amortyzatory Sachs i 17-calowe felgi BBS. I zdradzę Wam w tajemnicy, że cały ten zestaw uczynił „potencjalnie najnudniejszego” w stawce Yarisa, najzabawniejszym!

Fot. Kamila Nawotnik

Toyota Day is a fun day!

Kierowcy podzieleni na grupy, naprzemiennie wsiadali do rozgrzanych aut. Największym zaskoczeniem okazał się GRMN, popularnie nazywany „Gremlinem”. Wysoka pozycja za kierownicą i fakt, ze auto w ogóle nie chciało się słuchać, cały czas piszcząc przy każdej możliwej okazji sprawiało, że uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Wszyscy jednogłośnie okrzyknęli go „najradośniejszym” i najlepiej wpisującym się w słowa Akio Toyody. 

Fot. Kamila Nawotnik

Jednak w kategoriach „najlepsza maszyna do zadań specjalnych”, a więc do pokonywania toru z najlepszą dynamiką i najciekawszym sterowaniem, moim zdaniem wygrała GR86 z manualną skrzynią. Jest to pojazd zwinny i wystarczająco szybki, który z napędem na tył pozwala zarówno pobawić się nadsterownością, jak i płynnie pokonywać kolejne szykany – w zależności od preferencji kierowcy. 

Warto jednak podkreślić, że absolutnie każde auto, które tego dnia pojawiło się na torze, doskonale wywiązywało się ze swojej roli. W kwestii cywilnych samochodów Toyoty można mieć różne opinie i uczucia, ale jeśli chodzi o sportowe odmiany japońskich modeli – inni mogą się od tego koncernu wiele nauczyć. 

Source: Tor Słomczyn i Toyota GR Day –  If it’s not fun to drive, it’s not a car 

Nowy Hyundai Kona – ma prawie wszystko, by odnieść sukces

Na początku lipca Hyundai oficjalnie zaprezentował w Polsce nowe wcielenie swojego kompaktowego SUV-a – modelu Kona. Na papierze auto ma wszystko, by kontynuować duży sukces poprzednika. A jak nowa Kona wypadła podczas pierwszego spotkania na żywo?   

Kona to model, który po raz pierwszy na rynku pojawił się w 2017 roku, niemal od razu wywołując spore zamieszanie w segmencie B-SUV. Przyjemne dla oka nadwozie, przystępna cena i niezłe wyposażenie standardowe sprawiły, że auto znalazło wielu nabywców. Tylko w 2020 roku, w Europie sprzedano 127 tysięcy egzemplarzy, co postawiło Konę na 5. miejscu najchętniej wybieranych aut w segmencie małych SUV-ów na Starym Kontynencie.  

fot. Kamila Nawotnik

Jak chwali się Hyundai, w ciągu zaledwie czterech lat od pierwszego wyprodukowanego modelu, całkowita europejska sprzedaż przekroczyła 367 000 sztuk – z czego ponad 222 000 było wyposażonych w silniki spalinowe. W 2021 r. British Auto Express Driver Power Survey przyznało modelowi tytuł Samochodu Roku i nagrodził go drugim najlepszym wynikiem w zakresie niezawodności (95,71%).  

Następca nie ma więc łatwego zadania 

Coś jednak mówi mi, że sobie poradzi – może to przeczucie, a może po prostu gołym okiem widać, że druga generacja została porządnie przemyślana.  

fot. Kamila Nawotnik

Zacznijmy od designu, czyli aspektu, który po pierwsze – pozwolił Konie wybić się na tle konkurencji, a po drugie – od kilku lat wychodzi Hyundaiowi naprawdę dobrze. Bez żadnego problemu rozpoznacie na ulicy drugą generację, ponieważ pojawiła się tu kompletna nowość – reflektory Seamless Horizon. Zarówno z przodu jak i z tyłu, klasyczne lampy zastąpił pas LED, który ciągnie się od skraju do skraju, wzdłuż całego przedniego zderzaka. Jest on przewidziany dla każdej wersji napędowej i trzeba przyznać, że wygląda smukło, efektownie i bardzo nowocześnie. Dodatkowo, przy napędzie elektrycznym w centralnej części wypełniają go piksele, co zgrabnie nawiązuje do stylistyki znanej z Ioniqa 5. Dla porządku – wówczas panel nazywa się Pixelated Seamless Horizon. 

fot. Kamila Nawotnik

Mocny charakter SUV-a podkreślają natomiast solidne nadkola ze zintegrowanymi, szerokokątnymi reflektorami LED. Jest to lekkie nawiązanie do pierwszej generacji, ale ten zabieg sprawia równocześnie, że auto wydaje się być stworzone do “zadań specjalnych”, a o to przecież w SUV-ach chodzi. Po raz pierwszy też Kona będzie wyposażona w 19-calowe koła ze specjalnie zaprojektowanym wzorem. 

Wariant hybrydowy i elektryczny posiadają wiele elementów znanych z pojazdów napędzanych prądem. Przykładowo, tutaj przedni zderzak wyróżnia się trójwymiarową listwą dekoracyjną i osłoną podwozia, która zastąpiła osłonę chłodnicy. Obie wersje występują również z kontrastowymi nadkolami w kolorze czerni. 

Nowa Kona dostępna jest z 11 kolorami w odmianie spalinowej, w tym nowymi: Serenity White, Meta Blue, Denim Blue, Mirage Green i Amazon Gray oraz 8 kolorami w wersji hybrydowej. Bez dopłaty oferowany jest lakier Specjalny Mirage Green, natomiast pozostałe lakiery wyceniono na przyzwoite 2,5 tys. zł.  

fot. Kamila Nawotnik

Wersję hybrydową wyposażono w górne i dolne aktywne wloty powietrza, natomiast w wariancie benzynowym wykorzystywany jest tylko górny wlot w celu poprawy współczynnika oporu powietrza, co naturalnie przekłada się na zwiększenie wydajności pojazdu. 

Wyraźnie większa od poprzedniczki 

Mimo że z zewnątrz trudno jest to zauważyć bez notatnika z danymi technicznymi, to zaglądając do środka od razu rzuci Wam się to w oczy. Nowa Kona oferuje teraz więcej miejsca wzdłuż i wszerz, zwiększając miejsce na nogi (dokładnie o 77 mm) i na ramiona w drugim rzędzie. W porównaniu z poprzednią generacją, Kona oferuje rozstaw osi większy o 60 mm, a przestrzen nad głowami w drugim rzędzie siedzeń urosła z kolei o 11 mm. Sporo miejsca zaoszczędzono również dzięki fotelom, znacznie wyszczuplonym – obecnie mają 85 mm grubości.  

fot. Kamila Nawotnik

Naturalnie urósł też bagażnik, dokładnie o 30 proc. Względem poprzednika i teraz oferuje 466 litrów pojemności, oraz 1300 l przy złożonej kanapie. Trzeba przyznać, że na tle rywali jest to jeden z najlepszych wyników w segmencie B-SUV. Z przodu natomiast wyraźnie widać zmiany w kokpicie, który nie tracąc na funkcjonalności, został trochę przeorganizowany.  

Modułowa deska rozdzielcza teraz jest wyposażona w dwa zintegrowane wyświetlacze, idealnie wpasowujące się w aktualne rynkowe trendy. Jest to 12,3-calowy, dotykowy ekran systemu nawigacji i multimediów oraz 12,3-calowy cyfrowy zestaw wskaźników. Co najlepsze, są w standardzie już od drugiej w hierarchii wersji EXECUTIVE, podobnie jak dwustrefowa klimatyzacja automatyczna. W podstawowym wariancie SMART mamy natomiast cyfrowe zegary z wyświetlaczem o przekątnej 4,2” i system multimedialny z 12,3” ekranem dotykowym, obsługujący cyfrowe radio DAB, nawigację z usługami Hyundai Live, system Bluelink, a także łączność Android Auto i Apple Car Play.  

fot. Kamila Nawotnik

Ogólnie rzecz biorąc, wnętrze na żywo robi wrażenie bardzo przestronnego, ale niestety równocześnie… mocno plastikowego. Materiały zostały ładnie spasowane, ale też widać, że nie należą do najwyższej półki. Szczególnie słabe wrażenie robi projekt drzwi, które są zwyczajnie nudne, co zresztą sami możecie ocenić po zdjęciach. O ile z zewnątrz design nowej Kony jest dość imponujący, o tyle mam wrażenie, że kabina (dotyczy to zwłaszcza szaro-beżowego wariantu wykończenia) mogłaby zasmucić niejednego kierowcę. O wiele lepiej wygląda to w wersji N-line, dlatego nieśmiało sugerowałabym potencjalnemu nabywcy skłanianie się właśnie ku niej.  

fot. Kamila Nawotnik

To nie koniec nowości. W nowej Konie dostępne są aktualizacje oprogramowania Over-the-Air (OTA), pozwalające właścicielom stale utrzymywać najnowsze oprogramowanie w ich samochodach. Nawet ambientowe oświetlenie obsługiwane jest przez OTA, co umożliwia poprawę jego działania i wprowadzanie nowych funkcji. Ponadto, zastosowany tu Digital Key 2.0, pozwala auto zamykać, otwierać i uruchamiać za pomocą cyfrowego kluczyka, którego system wykorzystuje technologię NFC. 

fot. Kamila Nawotnik

Inteligentna i nowoczesna 

Nowy Hyundai Kona został oczywiście wyposażony w różne zaawansowane systemy wspomagające kierowcę, takie jak asystent unikania kolizji czołowych (FCA), utrzymania pasa ruchu (LKA), monitorowania martwego pola (BCA), inteligentny asystent ostrzegania o ograniczeniach prędkości (ISLA), system monitorowania uwagi kierowcy (DAW) czy wspomagany widok z martwego pola (BVM). Wyposażenie obejmuje również różne funkcje ułatwiające jazdę, takie jak inteligentny tempomat z funkcją Stop&Go, asystent podążania na pasie ruchu (LFA) i jazdy autostradowej (HDA). 

fot. Kamila Nawotnik

Nowoczesny B-SUV musi radzić sobie w mieście, a mało rzeczy wpisuje się w obraz życia w aglomeracji tak mocno jak parkowanie. Dlatego też Kona od wersji EXECUTIVE wyposażona jest w system kamer 360 stopni, posiada też asystenta ostrzegania o ruchu poprzecznym z unikaniem kolizji (RCCA), czujniki parkowania przednie i tylne oraz asystenta unikania kolizji podczas cofania (PCA). 

Szeroka gama napędowa 

Żyjemy w czasach szerokich wyborów, co w motoryzacyjnym świecie dodatkowo wzmacnia silne starcie tradycyjnych spalinowców z przejściem w napędy zelektryfikowane. Hyundai postanowił jednak zadbać o gusta niemal wszystkich klientów, proponując dość szeroką ofertę zasilania w przypadku drugiej generacji Kony.  

fot. Kamila Nawotnik

Zapomnieć możecie o jednostkach wysokoprężnych, natomiast dobrą wiadomością jest fakt, że nie da się kupić nowej Kony z silnikiem słabszym niż 120 KM i 172 Nm. Tyle oferuje benzynowa jednostka 1.0 T-GDI, otwierająca katalog modelu. Do wyboru jest tu skrzynia manualna 6-biegowa lub automatyczna z 7 przełożeniami, i napęd tylko na przednie koła. Jest jeszcze inny wariant spalinowy – benzynowy 1.6 T-GDi o mocy 198 KM i 265 Nm momentu obrotowego, z manualną lub automatyczną skrzynią biegów i napędem na jedną lub obie osie (AWD tylko z automatem).  

Dalej wchodzimy już w układy hybrydowe z silnikiem benzynowym 1.6 GDI z bezpośrednim wtryskiem, połączonym z motorem elektrycznym, który zapewnia łączną moc 141 KM – to brzmi dość znajomo. Napęd jest tutaj przekazywany przez 6-stopniową DCT, przy czym ta wersja występuje wyłącznie z napędem na przednią oś. 

Nie może oczywiście zabraknąć pełnoprawnego elektryka, choć ten na rynku w Polsce zawita dopiero jesienią tego roku. Brakuje jeszcze szczegółowych, oficjalnych danych, ale ponieważ Kona Electric pierwszej generacji oferowała zasięg na poziomie ok. 300 lub ok. 480 kilometrów, można się spodziewać, że następca co najmniej wyrówna ofertę.  

Czasy są wymagające, ale cena Kony wciąż sensowna 

Żyjemy w dziwnych czasach okropnie drogich aut, ale w skali aktualnego rynku można powiedzieć, że nowa Kona wciąż jest przystępnym cenowo autem. Ceny nowego modelu w wersji spalinowej zaczynają się bowiem od 110 900 zł, natomiast wersji hybrydowej od 134 400 zł. Najdroższa w cenniku na 2023 rok jest spalinowa Kona N-line 1.6 T-GDI 7DCT 4WD (198 KM), wyceniona na 172 900 zł – o prawie 10 tys. zł więcej niż topowa hybryda.  

fot. Kamila Nawotnik

O Konie N jeszcze nic nie wiadomo 

Ale przynajmniej dla wszystkich odmian napędowych przewidziana została wersja wyposażenia N-line, nawiązująca do sportowych genów modeli Hyundaia. Inspirowany sportami motorowymi wariant posiada bardziej agresywny przód i tył ze zmodyfikowanymi zderzakami. Jest także atrakcyjna, podwójna końcówka wydechu i srebrne listwy progowe. Dodatkowe opcje obejmują czarny dach, spojler w kształcie skrzydła i dedykowane 18-calowe felgi aluminiowe N Line. Wewnątrz wariant N Line wyposażony został z kolei w metalowe nakładki na pedały i dźwignię zmiany biegów z logo N. 

Source: Nowy Hyundai Kona – ma prawie wszystko, by odnieść sukces

Test Jaguar I-Pace FL – elektryk, z którego nie chcesz wysiadać

I-Pace to, póki co, jedyny w pełni elektryczny samochód w ofercie Jaguara. Zaprojektowany został w zasadzie od podstaw, ale dostarcza kierowcy co najmniej tyle samo komfortu i przyjemności z jazdy, co jego spalinowi krewni. Właśnie doczekał się faceliftingu, a my przy okazji sprawdziłyśmy, czy jest to propozycja dla wymagających klientów. Zapraszamy na test! 

Wspomniany facelifting przyszedł jak delikatny powiew świeżości. Zmieniło się niewiele, choć w przypadku wciąż świeżo wyglądającej sylwetki I-Pace’a, nie jest to żaden problem.  

Fot. Kamila Nawotnik

Wprawne oko dostrzeże nowy panel, który pojawił się na przednim grillu. Dotychczasowa kratka w kształcie spłaszczonych plastrów miodu została przykryta jednolitym plastikiem w ciemnym, grafitowym kolorze. Wydarzyło się tu jednak coś nietypowego, bo pod nowym panelem wciąż wystaje kawałek starej kratki. Mógłby być to zabieg służący poprawie chłodzenia, zwłaszcza, że na środku klapy maski mamy korespondujący wylot powietrza Tyle, że pod klapą znajdziemy bagażnik, a nie odkrytą instalację napędową. Nie do końca rozumiem ten zamysł, bo lepiej wyglądałby albo jednolity płat plastiku, albo po prostu obecna wcześniej, odsłonięta kratka.  

Fot. Kamila Nawotnik

Kolejnym wyróżniającym detalem jest logo Jaguara – do tej pory drapieżny kocur ryczał na nas w czerwonym tle, teraz jednak cały znaczek jest srebrno-grafitowy. To akurat, moim zdaniem, zmiana na plus. Poza tym, wielu zmian się nie doszukacie. Warto jednak podkreślić, że cała sylwetka auta wygląda spójnie, dynamicznie i jest przyjemnie smukła. 

Przedstawiam kartę menu 

Na karoserii zagościł granatowy lakier Portofino Blue o wartości 5 410 złotych, ale jeśli macie ochotę, do wyboru są także lakiery satynowe w dwóch odcieniach – każdy za ponad 32 tys. złotych. Standardowo malowanie jest białe, więc jeśli zobaczycie na ulicy I-Pace w takim wydaniu, wiedzcie, że ktoś tu przyoszczędził.  

Fot. Kamila Nawotnik

Do podstawowego wyposażenia należy również dach panoramiczny z powłoką antyrefleksową, doskonale odbijający promienie słoneczne. Dzięki temu kabina nie nagrzewa się, jeśli jednak nie jesteście fanami takich rozwiązań, za ok. 3 tys. zł można zdecydować się na jednolity dach w kolorze czarnym.  

Testowany samochód wyposażono w bardzo wygodne sportowe fotele pokryte skórą Windsor, z 18-kierunkową elektryczną regulacją podgrzewanych i chłodzonych foteli przednich z pamięcią ustawień oraz podgrzewanych siedzeń tylnych, regulowanych również w 18 płaszczyznach. Podczas konfiguracji można bezpłatnie wymienić sportowe fotele na siedziska Performance ze zintegrowanym zagłówkiem, również wykończone skórą Windsor. W omawianej wersji R-design HSE mamy także dolny wyświetlacz Touch Pro Duo, dedykowany do obsługi klimatyzacji. Powyżej natomiast umieszczono standardowy ekran do obsługi systemu multimedialnego o przekątnej 10 cali, wyposażony w system Pivi Pro. Grafika jest bardzo ładna i czytelna, doskonale znana z innych aut JLR, natomiast tu została nieco uproszczona na potrzeby mniejszej rozdzielczości ekranu.  

Fot. Kamila Nawotnik

I-Pace wyposażony został w dwa bagażniki – jeden, główny, o pojemności 656 litrów, tradycyjnie znajdziemy z tyłu, natomiast dodatkowo mamy także jeden, wspomniany wcześniej, pod maską z przodu. Mieści on 27 litrów – nie należy więc do największych, ale mimo to jest świetnym miejscem na trzymanie chociażby kabli do ładowania. 

Fot. Kamila Nawotnik

Jak nie silnik, to wybrzmi audio 

To moje trzecie spotkanie z systemem audio Meridian i utwierdziłam się w opinii, że jest to najlepszy system jaki możecie mieć aktualnie w aucie. Dźwięk jest niesamowicie czysty, podbity we właściwych tonach, a zwiększanie głośności muzyki nie skutkuje zatarciem się poszczególnych linii melodycznych. Czysta przyjemność i fun. Standardowo, zestaw o mocy 400 W cechuje: 

• 11 głośników i subwoofer 

• 13-kanałowy wzmacniacz 

• głośność zależna od prędkości 

Opcjonalnie można kupić system Meridian 3D Sound, czyli zapewnić sobie większą moc systemu i więcej głośników.  

Fot. Kamila Nawotnik

Parametry wyglądają obiecująco 

I-Pace dostępny jest z jednym zespołem napędowym. Mamy tu dwa synchroniczne silniki elektryczne z magnesami trwałymi, po jednym na oś, a każdy z nich generuje 200 KM mocy. Opracowane zostały w oparciu o doświadczenie i wiedzę zdobyte w wyścigach Formuły E, gdzie startuje Jaguar I-Type. Moment obrotowy I-Pace’a wynosi aż 696 Nm, a prędkość maksymalna sięga 200 km/h. Parametry układu pozwalają osiągnąć pierwszą setkę w ledwie 4,8 sekundy i nawet masa własna oscylująca wokół 2200 kilogramów nie jest tu żadnym problemem.  

Pojemność akumulatora wynosi 90 kWh. Ładowanie za pomocą gniazdka o mocy 11 kW od 0-100% baterii trwa 8,5 godziny, natomiast korzystając z szybkiej ładowarki o mocy 50 kW wystarczy nam pół godziny na osiągnięcie 80% i godzinę 10 minut na pełne naładowanie. 

Fot. Kamila Nawotnik

Opcjonalne, elektroniczne zawieszenie pneumatyczne Jaguara I-PACE można obniżyć lub podnieść za naciśnięciem przycisku. Jeśli wymagany jest większy prześwit, istnieje możliwość podniesienia zawieszenia do 230 mm. Alternatywnie, w celu ułatwienia dostępu, zawieszenie można obniżyć. 

Dostępne jest również zawieszenie adaptacyjne, które obniża samochód o 10 mm podczas jazdy z prędkością przez dłuższy czas przekraczającą 105 km/h (po spełnieniu określonych warunków). Zmniejszenie przestrzeni między samochodem, a drogą poprawia właściwości aerodynamiczne, a tym samym zwiększa zasięg. Obecny w aucie system Adaptive Dynamics odpowiada z kolei komfort jazdy, optymalizując ustawienia tłumienia zawieszenia. Wykorzystuje w tym celu czujniki, które analizują pionowe pozycje kół, przyspieszenie pojazdu, ruchy kierownicy, a także aktywność pedałów przepustnicy i hamulca. To wszystko sprawia, że I-Pace porusza się pewnie, jest bardzo zwrotny i świetnie wyważony, a przy tym pozostaje mocno komfortowym samochodem.  

Fot. Kamila Nawotnik

Ile to kosztuje? 

Różne rodzaje materiałów czy kolory wnętrza dostępne są w większości bezpłatnie, natomiast takie rzeczy jak podgrzewana kierownica należą do konfiguracji opcjonalnych – tu akurat za 1360 zł. Chyba, że kupicie pakiet Cold Climate, w którym poza grzaniem kierownicy jest również podgrzewanie przedniej szyby i dyszy spryskiwaczy, spryskiwacze reflektorów oraz przednie światła przeciwmgielne – wtedy zapłacicie 4280 zł. Ciekawy jest fakt, że dwa cupholdery z przodu również wymagają dopłaty, dokładnie 330 złotych, natomiast za 710 zł przedni schowek może być chłodzony. 

Fot. Kamila Nawotnik

Cena testowanego przez nas Jaguara I-Pace R-design HSE rozpoczyna się od 488 800 zł, natomiast bohater tego tekstu ze wszystkimi pakietami i wyposażeniem opcjonalnym, wymaga wyjęcia z portfela już 519 910 zł. W tym miejscu wypada mi polecić ewentualnemu nabywcy wyrobienie Karty Dużej Rodziny, z którą może liczyć na dofinansowanie w wysokości 27 000 zł.  

Polecamy również test I-Pace’a na naszym kanale Youtube, dostępny TUTAJ.

Source: Test Jaguar I-Pace FL – elektryk, z którego nie chcesz wysiadać

Premiera Rolls-Royce Spectre. Widziałyśmy pierwszego elektryka luksusowej marki

W świecie luksusowych samochodów jedna nazwa stoi ponad wszystkimi innymi – Rolls-Royce. Jest to synonim przepychu, rzemiosła i prestiżu. Rolls-Royce tworzy wyjątkowe pojazdy od ponad wieku, a teraz przyszła pora na wkroczenie w nowy rozdział motoryzacji. 23 czerwca wzięłyśmy udział w polskiej premierze pierwszego, w pełni elektrycznego auta z emblematem Spirit of Ecstasy. Zapraszamy na wycieczkę dookoła Rolls-Royce Spectre. 

Każdy model, który nosi znakomity emblemat Spirit of Ecstasy, reprezentuje szczyt inżynierii i designu motoryzacyjnego. Wśród tych niezwykłych maszyn wyróżnia się jeden samochód, który jest wcieleniem luksusowej nowoczesności – Rolls-Royce Spectre. Pojazd, który nie pozna nigdy smaku benzyny, pisze pierwszy rozdział w elektromobilności marki ze znaczkiem RR.  

Auto w nadwoziu sportowego coupe robi na żywo ogromne wrażenie. Jest bardzo zabudowane, masywne i od razu widać, że nie należy do lekkich. Długi, wysoki przód wieńczy doskonale znana figurka baletnicy. Poniżej mamy charakterystyczny grill Pantheon, co ciekawe – najszerszy ze wszystkich do tej pory oferowanych modeli Rolls-Royce. Nie zabrakło 22 diod podświetlających żebra, co szczególnie nocą zapewnia świetny efekt. Nowością jest projekt świateł – w górnej części przedniego pasa umieszczono wąską, długą listwę ledową, a dopiero poniżej pojawia się kolejny segment reflektorów. Zgrabny, elegancki i nowoczesny sznyt. Samochód jest długi na 5453 mm, szeroki na 2080 mm i wysoki na 1559 mm, natomiast rozstaw osi wynosi 3210 mm. 

Fot. Kamila Nawotnik

Z profilu pojazd przypomina jacht na kołach. Jeden rzut oka wystarczy, by nabrać przekonania, że Spectre nie jeździ po ulicy, a wręcz po niej płynie. Wrażenie potęgują ogromne, 23-calowe felgi z pięknym chromowanym wzorem. Sylwetka coupe kojarzy się z opływowością i aerodynamiką, a te kryteria Spectre odhaczył z nawiązką – opór powietrza auta wynosi zaledwie 0,25 Cd, jest więc to najlepszy wynik ze wszystkich modeli tej marki. Co więcej, poświęcono aż 830 godzin modelowania i testów w tunelu aerodynamicznym w celu zaprojektowania figurki Spirit of Ecstasy tak, aby wspomóc aerodynamikę. 

Wejdź do środka Spectre, a zostaniesz otulony światem czystego luksusu  

Wnętrze to swojego rodzaju sanktuarium wyrafinowanego komfortu i starannego rzemiosła. Każda powierzchnia jest ozdobiona najwyższej jakości materiałami, od przyjemnie miękkiej skóry, po wykwintne forniry drewna i ręcznie wykonane elementy metalowe. Fotele są precyzyjnie wyprofilowane i zapewniają doskonałe wsparcie i relaks. Nie zabrakło tradycyjnej plejady gwiazd, nie tylko na podsufitce i ozdobnym panelu na desce rozdzielczej, ale również – znowu, po raz pierwszy w historii marki – również na drzwiach. Dla fanów liczb, Starlight Doors wyposażone są w 5876 lampek LED.  

Fot. Kamila Nawotnik

Drzwi w Rolls-Royce Spectre otwierane są do tyłu, niczym w pierwszych Syrenach. Ogromne masywne wrota wyposażono w system elektronicznie sterowany, nie musicie więc się z nimi męczyć (a widać, że swoje ważą). Luksusowej parasolki natomiast musicie szukać tym razem w panelu pod słupkiem A, a nie w drzwiach.  

Pomimo, że jest to sportowe coupe (a dokładnie Ultra-Luxury Electric Super Coupé), mamy tu drugi rząd siedzeń. Aby się do niego dostać, należy podnieść klapkę na fotelach przedniego rzędu, a resztę już zrobi mechanizm automatyczny, odsuwając fotel i umożliwiając pasażerom wejście.  

Fot. Kamila Nawotnik

Spectre, podobnie jak reszta gamy, oferuje ogromne możliwości personalizacji nadwozia i wnętrza oraz zaawansowane technologie, zapewniając niepowtarzalne doświadczenie dopasowane do oczekiwań wymagających pasażerów. Przykładowo, zawieszenie wyposażone jest w system pozwalający na niezależną pracę każdego ze stabilizatorów, dzięki czemu każde koło ma reakcję maksymalnie dopasowaną do przeszkód na drodze. Nie miałyśmy okazji poprowadzić Spectre, ale można się spodziewać, że wszelkie doświadczenia z m.in. Ghosta i Phantoma zostaną tu dodatkowo wzmocnione przez typowe zalety układów elektrycznych.  

A skoro mowa o prądzie… 

Jak każdy egzemplarz wyjeżdżający z fabryki w Goodwood, Rolls-Royce Spectre to nie tylko samochód, a raczej dzieło sztuki na kołach. Wygląda na to, że nawet uginając się pod trendami i projektując auto elektryczne, RR stanął na wysokości zadania.  

Fot. Kamila Nawotnik

Samochód jest wyposażony w dużą, ważącą ok. 700 kg baterię i silnik elektryczny zaprojektowany tak, by osiągnąć zdumiewającą moc 585 koni mechanicznych i 900 Nm momentu obrotowego. Ta niezwykła moc przekłada się na bezproblemowe przyspieszenie, pozwalając Spectre na rozpędzenie się od 0 do 100 km/h w zaledwie 4,5 sekundy. Pomimo swojego imponującego rozmiaru i wagi, Spectre jest w stanie pokonać na jednym ładowaniu nawet 520 kilometrów (według oficjalnych danych). Podejrzewam, że rzeczywistość jest nieco inna, ponieważ auto stojące na scenie było naładowane na 100%, a prognozowany zasięg wskazywał na niewiele pond 400 kilometrów.

Fot. Kamila Nawotnik

Nie mamy oficjalnych danych nt. pojemności akumulatora. Biorąc jednak pod uwagę, że zasięg Spectre wynosi 400-500 km, a masa własna samochodu to aż 2975 kg, możemy się spodziewać baterii przekraczającej 110-120 kWh. Nawet tutaj czuć przepych. 

Fot. Kamila Nawotnik

Cennik 

W Polsce nie mamy jeszcze oficjalnego cennika, natomiast na rykach zagranicznych Rolls-Royce Spectre wyceniany jest na minimum 400 tysięcy dolarów. Można więc założyć, że bazowy koszt w Polsce będzie oscylował wokół 1,8-2 mln złotych. Pierwsze dostawy samochodu do klientów będą realizowane w czwartym kwartale 2023 roku, ale obiło mi się o uszy, że model jest już wyprzedany na kilka lat do przodu.  

Source: Premiera Rolls-Royce Spectre. Widziałyśmy pierwszego elektryka luksusowej marki

Jeep Avenger – pierwsze jazdy nowym Mścicielem

Avenger oznacza “Mściciela”, jednak natura nowego Jeepa nie jest tak agresywna i bezkompromisowa, jak mogłaby sugerować nazwa modelu nowego, kompaktowego SUV-a. Jeep Avenger jest czymś zupełnie przeciwnym – samochodem odpowiadającym na wiele potrzeb i zawierającym w sobie charakterystyczne cechy marki. Sprawdziłyśmy to na własnej skórze, podczas pierwszych jazd tym autem.   

Fot. Kamila Nawotnik

Najmniejszy w rodzinie 

Jeep Avenger należy do bardzo popularnego segmentu B-SUV, czyli kompaktowych crossoverów, które świetnie poradzą sobie w mieście, ale równocześnie nie boją się zjechać z drogi lub pokazać ostrzejszego oblicza. Avenger należy zdecydowanie do tej pierwszej kategorii – nie doświadczymy w nim sportowych emocji, ale za to z dużo większym spokojem i pewnością władujemy się w błoto lub śnieg.  

Nowy crossover jest o niecałe 20 cm krótszy od Renegade’a, a jego całkowita długość wynosi dokładnie 4,08 m. Wysoki na 1534 mm i szeroki na 1776 mm, idealnie wpisuje się w miejski krajobraz. Rywale? Między innymi Hyundai Kona Electric i Opel Mokka-e. Jeep Avenger wszedł jednak na rynek z przytupem, jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej dystrybucji zgarniając tytuł Car of the Year 2023. Auto produkowane w polskiej fabryce w Tychach pokonał w rywalizacji m.in. Nissana Ariya, Renault Astral czy Volkswagena ID. Buzz.  

Fot. Kamila Nawotnik

Widać w nim gen terenowy 

Stylistyka Avengera zawiera w sobie elementy charakterystyczne dla Jeepa, w tym siedmioszczelinowy grill. Reflektory przednie i światła do jazdy dziennej standardowo wykonane są w technologii LED, z tyłu natomiast w podstawowej wersji wyposażenia montowane są halogeny, w najwyżej wersji Summit zastąpione diodami. 

Avenger przypomina swoim kształtem mniejszego Renegede’a – jest podobnie kwadratowy, z zaokrąglonymi bokami, a we wnętrzu w oczy rzucają się równoległe, geometryczne linie. Plusem auta jest duża liczba schowków, od podłokietnika, przez kieszenie w drzwiach, po półkę biegnącą wzdłuż deski rozdzielczej. W odmianie elektrycznej ich łączna pojemność wynosi 34 litry, natomiast w benzynowej trochę mniej, ze względu na skrzynię biegów.  

Fot. Kamila Nawotnik

Fot. Kamila Nawotnik

Kolejnym plusem jest bagażnik – w przypadku napędu elektrycznego o pojemności 355 litrów, natomiast z napędem spalinowym 380 litrów. Niezależnie jednak od paliwa, cechuje go płaska, ustawna podłoga oraz klapa o szerokości ponad metra, która pozbawiona została zbędnych przetłoczeń, w sporej mierze oddając przestrzeń ładunkową wynikającą z wymiarów samochodu. Próg załadunkowy wynosi tu 72 centymetry, możemy więc bez problemu zapakować cięższe bagaże czy sięgnąć po rzeczy pozostawione już w bagażniku.  

Fot. Kamila Nawotnik

Benzyna lub prąd – twój wybór 

Jeep Avenger dostępny jest w dwóch wersjach – od maja do salonów trafiają egzemplarze z napędem benzynowym, natomiast w tej chwili dołączają do nich elektryki. W tym pierwszym wariancie Avenger napędzany jest silnikiem 1.2 Turbo, generującym okrągłe 100 KM oraz 205 Nm momentu obrotowego. Jednostka benzynowa współpracuje ze skrzynią manualną sześciobiegową i jest to jedyny spalinowy wybór w ofercie modelu. Według oficjalnym pomiarów zużycie paliwa wynosi tu 5,5l/100 km.  

Fot. Kamila Nawotnik

Odmiana elektryczna natomiast wyposażona jest w instalację rozmieszczoną niemal na całej długości auta, pod przednim rzędem foteli, tylnym oraz pod konsolą centralną. Akumulator ma pojemność 54 kWh, co przekłada się na zasięg ok. 400 km w cyklu mieszanym i do nawet 540 km w cyklu miejskim (według oficjalnych danych). Masa własna auta wynosi w tym przypadku 1500 kg (z silnikiem spalinowym jest to 1180 kg).  

Fot. Kamila Nawotnik

Fot. Kamila Nawotnik

Wystarczający na co dzień 

W wersji elektrycznej auto porusza się wystarczająco dynamicznie. Nie brakuje mu zapału, ale też nie jest narwane. 156 KM mocy zdaje się idealnie pasować do Avengera, a zasięg ponad 400 kilometrów brzmi bardzo obiecująco. Tym, co może irytować, jest nieco rozbujane zawieszenie – nastawy w odmianie benzynowej sprawiały wrażenie bardziej usztywnionych i lepiej radzących sobie w zakrętach. Oba pojazdy jednak należą do wygodnych, prostych w prowadzeniu i mocno intuicyjnych. 

W Avengerze z silnikiem benzynowym na pochwałę zasługuje skrzynia – szybkie przełożenia i brak szarpnięć, w połączeniu z bardzo wygodnym w chwycie drążkiem potrafią sprawić podczas jazdy przyjemność. Sprzęgło wymaga lekkiego wyczucia, bo łapie dość wysoko, ale można się do tego szybko przyzwyczaić. Irytujący jednak okazał się mały silnik, wydający rzężący, dość nieprzyjemny dźwięk, zwłaszcza na wyższych obrotach.

Fot. Kamila Nawotnik

Żałuję, że stu-konna jednostka jest tu jedynym wyborem “nie na prąd”, ponieważ chętnie zobaczyłabym w tym lżejszym nadwoziu silnik zbliżony parametrami do napędu elektrycznego. Niestety, nie miałam okazji wyjechać Avengerem na drogę ekspresową, a mam podejrzenie, że w takich warunkach samochód mógłby łapać lekką zadyszkę. Natomiast na drogach miejskich radził sobie wystarczająco dobrze, sprawnie rozwijając obroty i liniowo nabierając prędkości. 

Jaki napęd, taki standard 

Na liście wyposażenia standardowego odmiany spalinowej znalazły się m.in. tempomat, aktywny system hamowania awaryjnego z funkcją wykrywania pieszych i rowerzystów, kontrola trakcji i inteligentny asystent prędkości, system rozpoznawania znaków drogowych, a także asystent ruszania pod górę Hill Holder. Kupując bazowego Avengera, dostaniemy manualną klimatyzację, manualnie regulowane fotele oraz 7” calowy wyświetlacz TFT w panelu wskaźników.  

Fot. Kamila Nawotnik

Standardem jest również dotykowy ekran multimedialny o przekątnej 10,1 cala, obsługujący połączenia Bluetooth oraz aplikacje Android Auto i Apple Car Play (w pakiecie opcjonalnym również nawigację). W wyższych wersjach wyposażenia podobny rozmiar może mieć wspomniany wcześniej ekran z licznikami. 

Jeśli natomiast chodzi o elektryczny model, bazowa lista wyposażenia uzupełniona jest tu o asystenta zjazdu ze wzniesienia Hill Decent Control i system zarządzania trakcją Selec-Terrain z trybami jazdy. Do wyboru mamy Normal, Eco, Sport, Snow, Mud, Sand oraz dodatkowo tryb elektryczny. Do tego dołącza klimatyzacja automatyczna jednostrefowa, ale fotele wciąż pozostają regulowane manualnie. 

Fot. Kamila Nawotnik

Cennik 

Avenger w odmianie elektrycznej produkowany jest na platformie eCMP, którą współdzieli chociażby z Citroenem e-C4 czy Peugeotem e-2008. Auto stanowi też zapowiedź tego, co zobaczymy w nadchodzących B-SUVach od Alfy Romeo i Lancii. 

Najtańszy Jeep Avenger to odmiana spalinowa w wersji wyposażenia “Avenger”, wyceniona na minimum 99 900 złotych. Topowe wyposażenie Summit wymaga wydatku rzędu minimum 132 300 zł, a to wciąż mniej niż najtańszy elektryk. Jeśli interesuje Was auto zasilane prądem, musicie liczyć się z wydatkiem rzędu 185 700 zł za Avengera “Avenger” lub minimum 210 400 zł za topowego Avengera “Summit”.  

Source: Jeep Avenger – pierwsze jazdy nowym Mścicielem

Pierwsze jazdy Mercedes-AMG SL R232 – Bestia w garniturze

Mercedes od ponad 70 lat już zapisuje wspaniałą historię luksusowej serii SL. Roadster ze sportowymi genami doczekał się w zeszłym roku premiery kolejnej generacji R232, przynoszącej zarówno powiew świeżości, jak i podnoszącej najlepsze tradycje swoich przodków. Miałyśmy okazję wyruszyć tym autem na wycieczkę po okolicach Warszawy i lepiej zrozumieć, co czyni go tak wyjątkowym. 

R232 to już siódma odsłona auta łączącego w sobie wygodę, luksus i silny, sportowy charakter. To samochód od podstaw został oznaczony sygnaturą AMG, co oznacza, że każdy egzemplarz opuszczający fabrykę ma w sobie wściekłość godną maszyn z Affalterbach.  

Fot. Mercedes

Linia nadwozia AMG SL jest bardzo muskularna, ale jednocześnie zachowuje smukły, elegancki kształt. To oznacza krótkie zwisy, mocno pochyloną szybę czołową i kabinę przesuniętą maksymalnie do tyłu. Długa maska z dwoma „garbami” niemal pod prostym kątem opada na duży grill Panamericana. Niżej, po bokach rozstawiono dwa wielkie wloty powietrza, wśród nich nie brakuje także specjalnego karbonowego panelu, który w zależności od prędkości zmienia swoje ustawienie, aby zwiększyć siłę docisku podczas jazdy. Wiele elementów AMG SL R323 zaprojektowanych zostało z myślą o aerodynamice – do tej grupy należy m.in. także wysuwany spojler z tyłu auta, który powyżej prędkości 80 km/h pomaga przekierować przecinane powietrze w taki sposób, aby ustabilizować i docisnąć tylną oś. Przy spokojnej, wolniejszej jeździe pozostaje schowany, idealnie stapiając się z nadwoziem.  

Fot. Mercedes

AMG SL został zaprojektowany całkowicie od podstaw. To dokładnie tak, jakby wziąć białą kartkę, ołówek i narysować wszystko, co przyjdzie do głowy. Mimo że niektóre elementy AMG SL mogą kojarzyć się z innymi modelami marki (przykładowo, przednie reflektory swoim ostrym kształtem mogą nasuwać skojarzenia z Klasą A) to jednak każdy detal, każda część nowego roadstera jest niepowtarzalna i zarezerwowana wyłącznie dla tej linii. Konstrukcję pojazdu oparto na kompozytowo-aluminiowym podwoziu, a zastosowane rozwiązania konstrukcyjne przekładają się na zwiększoną sztywność wzdłużną, poprzeczną i skrętną – w niektórych przypadkach jest to poprawa o nawet 40% względem niż w modelu AMG GT Roadster.  

Fot. Mercedes

Za segment „powrotu do tradycji” odpowiada tu miękki dach. Jest to jedyna możliwa konfiguracja, ale pomimo materiałowego sufitu, auto pozostaje świetnie wyważone i nieźle wygłuszone. Dach składa się w kształcie litery Z i wystarczy mu na to zaledwie 15 sekund. Dobrą wiadomością jest też fakt, że składanie możliwe jest do prędkości 60 km/h, więc zazwyczaj podczas swobodnej jazdy przez miasto nie będzie z tym większego problemu.  

Luksus o wysokich osiągach 

To hasło przyświecało projektantom generacji R232 i wystarczy otworzyć drzwi, żeby zobaczyć jak dobrze wywiązali się ze swojego zadania. Kabina zaprojektowana została w nowym układzie 2+2, co oznacza dodatkowy rząd foteli z tyłu dla osób o wzroście do 1,50 m. Mercedes sugeruje, że jeśli nikt tam akurat nie siedzi, można rozstawić wiatrołap (przy złożonym dachu) lub potraktować tylne fotele jako dodatkowe miejsce na bagaże (dzięki, Kapitanie Oczywisty!). 

Fot. Mercedes

Wnętrze wykończeniem przypomina inne luksusowe modele marki. Oba egzemplarze, którymi miałam okazję jeździć, miały beżową skórę nappa z kontrastującymi grafitowymi elementami wykończenia. Nie zabrakło dmuchaw nawiewu w kształcie turbiny oraz dużego ekranu 12-calowego z zestawem wskaźników. W tym aucie został on dodatkowo osłonięty dwiema nadbudowanymi listwami, aby uniknąć refleksów słonecznych podczas jazdy z otwartym dachem. Ten sam cel przyświecał projektantom przy opracowywaniu ekranu multimedialnego. Ustawienie wyświetlacza o przekątnej 11,9 cala, umieszczonego w centralnej części panelu środkowego można regulować za pomocą dotykowego suwaka. 

Fot. Mercedes

Trójramienna (a w zasadzie sześcioramienna) kierownica AMG Performance może być wykończona skórą nappa, karbonem oraz microfibrą, w zależności od konfiguracji. Z jej poziomu możemy sterować aktywnym tempomatem adaptacyjnym, multimediami, wskaźnikami oraz parametrami jazdy (trybem, aktywacją wydechu czy systemów AMG Dynamics). Fotele wyposażone w elektronicznie sterowaną regulację w pionie, poziomie, pochylenia oraz odcinka lędźwiowego, oferują również funkcje podgrzewania czy masażu w różnych konfiguracjach. Co więcej, wystarczy wypowiedzieć komendę „Hej Mercedes, uruchom masaż fotela kierowcy”, aby go zainicjować. 

Trzy warianty, każdy z pazurem 

Obecnie w ofercie dostępne są trzy wersje silnikowe, wszystkie współpracujące z 9-stopniową skrzynią automatyczną. Mercedes AMG SL 43 to najtańsza i teoretycznie najsłabsza, najwolniejsza oraz najnudniejsza z nich (choć powiedzmy to jasno – w odniesieniu do tego auta wymienione epitety brzmią absurdalnie).  

Fot. Mercedes

Dwulitrowy silnik R4 generuje tu 381 KM mocy i 480 Nm momentu obrotowego, ale wykorzystana w nim technologia hybrydowa EQ Boost jest w stanie chwilowo dołożyć 14 KM i tym samym zwiększyć potencjał napędu do 395 KM. Te wszystkie koniki w AMG SL 43 trafiają na tylną oś i warto podkreślić, że jest to jedyna odmiana, w której nie znajdziemy nowości w najświeższej gamie modelowej roadstera, czyli napędu na wszystkie koła 4MATIC+. Różnica na tym poziomie jest bardzo mocno odczuwalna podczas jazdy, zwłaszcza na mokrej nawierzchni. W tej odmianie warto dozować nacisk na pedał gazu, nawet niekoniecznie w zakrętach, jeśli nie chcemy się nagle obrócić lub wejść w poślizg. Pierwsza setka na liczniku pojawia się po upływie 4,9 sekundy. 

Fot. Mercedes

Drugi w hierarchii jest AMG SL 55 4MATIC+ i tu już, jak nazwa wskazuje, mamy moc przekazywaną na obie osie. Kolejną różnicą jest silnik – tym razem mamy tu już solidne, czterolitrowe V8 BiTurbo, którego dźwięk przyprawia o szybsze bicie serca. Moc jednostki wynosi tu 476 KM, natomiast moment obrotowy 700 Nm. Przyspieszenie 0-100 km/h wynosi zaledwie 3,9 s. 

No i na deser, topowy wariant o mocy 585 KM i 800 Nm momentu obrotowego – Mercedes-AMG SL 63 4MATIC+, który na osiągnięcie pierwszej setki potrzebuje zaledwie 3,6 sekundy, a najszybciej pojedzie z prędkością 315 km/h. Tutaj również znajdziemy podwójnie turbodoładowaną widlastą ósemkę, a przejście w tryb jazdy S+ sprawia, że ciarki przebiegają kierowcy przez kark. To auto potwornie mocne, szybkie, a napęd na cztery koła pozwala wyzwolić maksimum jego potencjału.  

Fot. Mercedes

Cennik zwala z nóg

Od kolejnej informacji może Wam jednak przybyć trochę zmarszczek na czole – ceny AMG SL startują bowiem z pułapu minimum 646 700 zł za wariant AMG SL 43, minimum 868 100 zł w przypadku AMG SL 55 4MATIC+ i, uwaga, aż 1 018 800 zł za odmianę AMG SL 63 4MATIC+. 

Source: Pierwsze jazdy Mercedes-AMG SL R232 – Bestia w garniturze

Volkswagen ID.7 oficjalnie zaprezentowany w Polsce. Widziałyśmy go na żywo

ID.7 niebawem dołączy do elektrycznej gamy Volkswagena. W standardzie będzie oferować head-up z rozszerzoną rzeczywistością, a za dopłatą znajdziecie w nim również fotochromatyczny dach panoramiczny. Auto zostało oficjalnie zaprezentowane w Polsce. 

ID.7 uzupełnia coraz mocniej rozbudowaną rodzinę ID Volkswagena, jest to już 6. model tej gamy. Nowy liftback charakteryzuje się sporymi rozmiarami. Ma długość 4961 mm, 1862 mm szerokości i duży rozstaw osi, wynoszący 2966 mm. Budowany jest na platformie MEB, a wymiarami najbliżej mu do Arteona. I mniej więcej tak jest plasowany – jako komfortowa limuzyna, tylko nieco większa i nieco bardziej uniesiona. Taki rozkład pozwala z kolei na przekazanie sporej ilości miejsca pasażerom. I faktycznie, tylny rząd może nim podróżować w bardzo komfortowych warunkach.  

Fot. Kamila Nawotnik

Z przodu też nie będzie na co narzekać, a to za sprawą chociażby foteli, które są nie tylko podgrzewane i wentylowane, ale mają także możliwość “podsuszania”, sterując jednocześnie ciepłym i chłodnym powietrzem. Kolejną ich funkcją jest masaż, dostępny w wielu konfiguracjach od głaskania po ugniatanie, z możliwością dostosowania czasu trwania. Robi się jakby luksusowo. 

Ciekawą opcją jest panoramiczny dach z inteligentnymi szybami, którego szklane warstwy mogą być ustawione jako nieprzezroczyste lub przezroczyste. Wystarczy wypowiedzieć komendę głosową lub zmienić ustawienia na górnym panelu, aby szyba stała się mleczna i na odwrót. Dodatkowo, szkło posiada wszelkie filtry UV, więc kabina nie będzie się nagrzewać podczas jazdy. Ten zabieg pozwala też pozbyć się rolety, a co za tym idzie – zaoszczędzić miejsce, które normalnie pochłonęłyby grube krawędzie dachu oraz odciążyć auto.  

Fot. Kamila Nawotnik

Również klimatyzacja została poprawiona. Tym razem jest inteligentna, co oznacza, że wystarczy jej np. jedna komenda głosowa, aby dostosować ustawienia nawiewów. Wystarczy na przykład powiedzieć „Cześć ID, mam zimne ręce”, aby aktywować ogrzewanie kierownicy, a na dłonie zostało skierowane ciepłe powietrze. 

Kolejną funkcją poświęconą relaksowi jest aplikacja Wellness, która pozwala na ustawienie inteligentnej klimatyzacji, wyselekcjonowanych plików muzycznych, masażu czy ogólnego nastroju w aucie – przydatne np. podczas oczekiwania na naładowanie samochodu. 

Fot. Kamila Nawotnik

A czasu będzie coraz mniej! 

W ID.7 debiutuje nowy silnik elektryczny z nowymi akumulatorami, wzbogaconymi o dodatkowy moduł. Moc napędu wzrosła z dotychczasowych 204 KM do 285 KM, a moment obrotowy wynosi 545 Nm. Obie wersje modelu – ID.7 Pro oraz ID.7 Pro S będzie charakteryzować ten sam silnik i ten sam napęd na tył. Fani AWD muszą zaczekać na prezentację ID.7 GTX, która nastąpi podczas tegorocznych targów motoryzacyjnych w Monachium.  

Wspomniane wersje Pro i Pro S będą natomiast różnić się zasięgiem – pierwsza wyposażona zostanie w akumulator o pojemności netto 77 kWh (82 kWh brutto), a jego maksymalna moc ładowania sięgnie 170 kW. Natomiast ID.7 Pro S, który na rynek wejdzie nieco później, dostanie najnowszy akumulator Volkswagena o pojemności netto 86 kWh (91 kWh brutto). W tym przypadku moc ładowania prądem stałym wyniesie do 200 kW, co pozwoli na naładowanie samochodu od 10-80% w zaledwie 25 minut.  

Fot. Kamila Nawotnik

Co więcej, system zarządzania termicznego wstępnie przygotowuje akumulator do ładowania. Ten proces rozpoczyna się automatycznie w drodze do każdej stacji ładowania, gdy aktywne jest prowadzenie do celu, a wymaga tylko kliknięcia przycisku na ekranie. Według szacunków, pomiędzy ładowaniami w przypadku ID.7 Pro będzie można przejechać do około 615 kilometrów, a w przypadku ID. Pro S – 700 km. Na dokładne dane trzeba zaczekać do momentu otrzymania homologacji, co ma nastąpić w okolicach lipca.  

Zanik liczników 

Kokpit ID.7 jest bardzo charakterystyczny – duży płat deski rozdzielczej przebiega pomiędzy słupkami prawie niczym niezmącony. Wyróżnikami są tylko dwa ekrany: 

  • jeden za kierownicą, bardzo mały, służący do przekazywania kilku informacji, na przykład dot. stanu naładowania baterii i prędkości jazdy 
  • jeden na panelu środkowym, bardzo duży, bo aż 15-calowy. Ten służy do obsługi infotainmentu. 

Fot. Kamila Nawotnik

System multimedialny w ID.7 jest mocno rozbudowany. Wspomniany “telewizor” należy do standardowego wyposażenia modelu, natomiast za jego pomocą obsługujemy dosłownie wszystko – od klimatyzacji, po ustawienia ładowania, przez fotele, po rozrywkę. Ciekawostką są dane nawigacyjne, które odczytamy nie tylko na ekranie dotykowym, ale również za pomocą wyświetlacza head-up z rozszerzoną rzeczywistością. Kojarzycie pewnie nawigację Mercedesa, która wyświetla obraz z kamery czołowej, a następnie na realną ulicę nakłada strzałki i wskazówki, którędy jechać.  

No to tu jest podobnie, ale inaczej. Zamiast obrazu z kamery, strzałki pojawiają się na ulicy przed samochodem. To znaczy, na szybie czołowej, ale z perspektywy kierowcy widać je na jezdni. Na tym właśnie polega rozszerzona rzeczywistość! 

Fot. Kamila Nawotnik

Podążając za technologiami, poprawiono również responsywność komend głosowych. Dzięki najnowszej wersji oprogramowania możliwa będzie obsługa m.in. takich funkcji jak oświetlenie ambientowe, wybór profilu jazdy lub zapytania o pogodę czy wiedzę ogólną (oparte na chmurze). Asystent głosowy potrafi także zinterpretować prośbę „Cześć ID, pokaż mi gwiazdy”. Wówczas Volkswagen zmieni ustawienia przyciemnianej szyby panoramicznego dachu na przezroczyste, a Rolls-Royce ze swoimi sztucznymi ledami w podsufitce spali się ze wstydu.  

Kolejną nowością jest opcjonalny system audio Harman Kardon. 700-watowy system nagłośnienia będzie wyposażony w 14 wysokiej klasy głośników, w tym głośnik centralny z przodu i subwoofer w przestrzeni bagażowej. Do dyspozycji będą cztery wstępnie skonfigurowane ustawienia dźwięku, 
można go również indywidualnie dopasować do osobistych upodobań za pomocą equalizera.  

Fot. Kamila Nawotnik

ID.7 to również nowe technologie z zakresu bezpieczeństwa 

Poza wszelkimi zaawansowanymi funkcjami znanymi już z aut niemieckiego koncernu, nowy elektryk Volkswagena zaserwuje nam ulepszony Travel Assist, który dzięki masowo zbieranym danym będzie w stanie prowadzić auto po drodze bez wyraźnie zaznaczonych białych linii. Nowością jest także Park Assist Pro, który pozwala na sterowanie automatycznym manewrem parkowania z pozycji aplikacji w smartfonie. Kierowca może wysiąść z auta, oddalić się na maksymalnie 15 metrów i uruchomić procedurę parkowania auta.

Nie jestem pewna, w jakich okolicznościach faktycznie będzie wykorzystywana ta funkcja, ponieważ jedyne sensowne miejsce, jakie przychodzi mi do głowy, to parking podziemny. Tylko, że do obsługi systemu potrzebne jest połączenie GPS, a w podziemiach z zasięgiem bywa różnie. Nie wyobrażam sobie jakoś natomiast sytuacji na ulicy w mieście, gdy auto przed nami hamuje, kierowca wysiada, odpala aplikację i wykonuje manewr parkowania z zewnątrz. Ale teoretycznie mógłby to zrobić.  

Fot. Kamila Nawotnik

Produkcja seryjna modelu ID.7 z przeznaczeniem na rynki Europy i Ameryki Północnej rozpocznie się w niemieckich zakładach Volkswagena w Emden w drugiej połowie 2023 roku. Nowy model ID. ma być dostępny w Europie jesienią tego roku, a rozpoczęcie przedsprzedaży planowane jest na lato. Premiera w Chinach również została wyznaczona na rok 2023, natomiast wprowadzenie auta w Ameryce Północnej ma nastąpić w 2024 roku.  

W Polsce, według wstępnych prognoz, ID.7 pojawi się w salonach pod koniec roku. Cena jeszcze nie została oficjalnie ogłoszona. 

Source: Volkswagen ID.7 oficjalnie zaprezentowany w Polsce. Widziałyśmy go na żywo

„Offroad Gwiazd 2023 – razem pokonamy przeszkody”. Rywalizacja w szczytnym celu

Doskonałe warunki offroadowe, podnoszący emocje oraz poziom adrenaliny lekki deszcz – w takich warunkach celebryci, gwiazdy, twórcy oraz aktorzy zmierzyli się z przeszkodami i testowali swoje umiejętności jazdy. Podczas wydarzenia „Offroad Gwiazd 2023 – razem pokonamy przeszkody” odbyła się rywalizacja, przeprowadzana pod okiem profesjonalnych instruktorów. Głównym celem akcji była edukacja w zakresie bezpiecznej jazdy poparta czynami – wsparciem poszkodowanej w wypadku samochodowym rodziny. 

Nasza redakcja została zaproszona na największy profesjonalny Offroad Park w Polsce – Poligon4x4 w Górze Kalwarii. Poligon robi niesamowite wrażenie, natomiast sam teren podzielony jest na trzy segmenty: 

  1. Tor prezentacyjno-treningowy, stworzony we współpracy z licencjonowanymi instruktorami, z myślą o testach i prezentacjach pojazdów. Składa się z 20 modułów, o łącznej długości około 1500 metrów. To tam odbyła się większość rywalizacji gwiazd w ramach eventu. 

Fot. Poligon 4×4

  1. Trasa Offroad, która znajduje się dookoła obiektu oraz w okolicznych lasach, a status jazd po niej jest uregulowany prawnie. W ramach trasy przewidziane są trzy Strefy Freeride, które sprawiają, że 4km to minimalna odległość, którą możemy pokonać (max 7 km). Strefy różnią się od siebie poziomem trudności oraz nawierzchnią. Różnorodność trasy pozwala na przejazd zarówno SUVami, Crossoverami, jak i autami terenowymi. 
  1. Tor Quadowy, składający się z trzech nitek, które różnią się od siebie długością oraz poziomem zaawansowania. Nitka pierwsza zwana jest też nitką szkoleniową i jest sugerowana jako pierwszy etap jazdy po Torze Quadowym. Druga i trzecia nitka to konfiguracje bardziej zaawansowane. Sam Tor Quadowy otoczony jest przez Trasę Techniczną, która pozwala na szybkie i łatwe dotarcie do problemu technicznego czy wypadku. 

Rywalizacja w szczytnym celu 

Podczas rywalizacji „Offroad Gwiazd 2023”, uczestnicy musieli pokonać wiele przeszkód wymagających przemyślanej i bezpiecznej jazdy oraz w bezpiecznych warunkach sprawdzić swoje umiejętności jazdy w stanie nietrzeźwości, które imitowały tzw. alkogogle.  

Fot. Poligon 4×4

W evencie „Offroad Gwiazd 2023”, rywalizowały takie gwiazdy jak: Monika Richardson, Przemysław Saleta, Anna Lucińska, Marta Mandaryna Wiśniewska, Iwona Węgrowska, Piotr Mróz, Agnieszka Wrona, Rafał Jonkisz, Milena Rostkowska – Galant, Agnieszka Wasilewska, Karolina Motylewska, Eliza Gwiazda, Weronika Korol, Agata Sasinowska, Dariusz Pick, Kinga Zawodnik czy Martyna Rokita. 

Walka o wspólne dobro pozwoliła zebrać środki dla rodziny Kaczmarczyków, której członkowie zostali mocno poszkodowani w wypadku samochodowym. Podczas imprezy zachęcano do wpłat, a anonimowy darczyńca wpłacił na konto zbiórki aż 29 000 zł. Oczywiście każdy z naszych czytelników również może przekazać swoją cegiełkę i wesprzeć rodzinę, wpłacając datek: https://www.siepomaga.pl/rodzina-kaczmarczyk  

Fot. Kamila Nawotnik

Przede wszystkim, dobrze spędzony czas 

Celebryci biorący udział w „Offroad Gwiazd 2023”, nie kryli swojego podekscytowania połączeniem szczytnej idei z niecodzienną formą rozrywki.  

Bardzo mi się podobało, bo siedziałam jako pilot, więc nie musiałam tego wszystkiego wykonywać. Ale ja kocham i uwielbiam takie miejsca. Cieszę się, że pada deszcz bo można się pobrudzić, a wiadomo, że wszyscy ludzie którzy są brudni, są szczęśliwi – mówi Mandaryna.

Wrażenia niesamowite, na wszelki wypadek zamykałam oczy. Ale było cudnie! – powiedziała Monika Richardson. 

Fot. Poligon 4×4

Na koniec zaplanowano część edukacyjną, poprowadzoną przez Służby Ratownictwa Specjalistycznego. Uczestnicy eventu mogli na własne oczy zobaczyć, jak wygląda procedura pierwszej pomocy ofiarom wypadków samochodowych. Strażacy spektakularny sposób zaprezentowali gaszenie płonącego samochodu.  

Source: „Offroad Gwiazd 2023 – razem pokonamy przeszkody”. Rywalizacja w szczytnym celu

Mercedes EQA 350 4Matic – TEST, dane techniczne, wrażenia: najmocniejszy napęd w najmniejszym elektryku z gwiazdą

Spis treści

Tym, co już na pierwszy rzut oka odróżnia model Mercedes EQA 350 4Matic od aut spalinowych, jest charakterystyczny front. Zamiast dobrze znanej osłony chłodnicy, mamy jednolity ciemny panel z niebieskimi kontrastami. Reflektory uległy zwężeniu, a cały przód sprawia wrażenie lżejszego i łagodniejszego. W testowanym egzemplarzu dużym plusem jest lakier w metalicznym kolorze różowego złota. Takie wykończenie wymaga dopłaty w wysokości prawie 4 tys. złotych, ale moim zdaniem warto. Zwłaszcza, że, ku mojemu zaskoczeniu, cieszy się dużym uznaniem nie tylko wśród Pań, ale i u płci męskiej.

Mercedes EQA 350 4Matic

Mercedes EQA 350 4Matic (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Faktycznie, ten lakier nie należy do typowych, ale dzięki niemu nadwozie zyskuje na atrakcyjności, zachowując jednocześnie klasę i elegancję. Smaku dodają również 19-calowe felgi, przeplecione niebieskim akcentem – a więc kolejną informacją dla otoczenia, że jest to samochód elektryczny. 

Poza tymi zmianami, ogólna sylwetka mocno odzwierciedla dobrze znaną nam linię z klasy A, dokładniej GLA. Tutaj – być może za sprawą lakieru i aerodynamicznych wymogów – wydaje się jednak wysmuklona i pozbawiona ewentualnych ostrych kantów. W porównaniu do spalinowego odpowiednika, tylna część nadwozia delikatnie się rozciągnęła, co poskutkowało dłuższym o 4 cm zwisem. Rozstaw osi natomiast mamy ten sam (2729 mm), co w GLA, ale przy tym w EQA zwiększono prześwit do 20 centymetrów.  

Mercedes EQA 350 4Matic

Mercedes EQA 350 4Matic (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Mercedes EQA 350 4Matic – w środku miło i nowocześnie 

Wnętrze nie zaskakuje, ale to pozytywna informacja. To oznacza, że EQA trzyma poziom marki. Są dwa wielkie, scalone ekrany multimedialne, jest kilka stalowych detali, są wygodne fotele nawiązujące kolorem do nadwozia… W ogóle jest ładnie i porządnie. Tym, co się zmieniło jest jednak bagażnik. Obecność baterii wpłynęła na jego pojemność i o ile w modelu GLA mamy do dyspozycji 425 litrów przy rozłożonych siedzeniach i 1420 litrów przy złożonych, o tyle w EQA podstawowo dostajemy 340 l.  

Jednym z elementów wyposażenia testowanego egzemplarza, którego nie mogło zabraknąć, jest system MBUX, czyli technologia oparta na sztucznej inteligencji. Jedną z zalet systemu jest szybsze odnajdywanie funkcji, a więc coś w stylu drogi na skróty. Na przykład, wystarczy powiedzieć “Hej Mercedes, zimno mi”, a w odpowiedzi usłyszycie “w porządku, ustawiam temperaturę na 23 stopnie”.  

Mercedes EQA 350 4Matic – technika i “Opowiedz jakiś żart” 

MBUX może też zaserwować wam jakiś kawał lub sprzedać gotową receptę na skuteczny podryw kobiety. Niestety, gdy poprosiłam o radę w kwestii poderwania mężczyzny, nie umiał mi pomóc… 

Mercedes EQA 350 4Matic wyposażony jest także w asystenta parkowania z kamerami 360°, który w razie potrzeby, może nawet całkowicie wykonać tę czynność za nas. Wystarczy wcisnąć odpowiedni przycisk, który uruchamia procedurę, a auto kolejno: znajdzie za nas wolne miejsce na parkingu, zaproponuje dostępny sposób parkowania (równoległy/prostopadły, przodem/tyłem), a później wykona manewr. Nie musicie trzymać kierownicy, dotykać pedałów, a nawet zmieniać biegów. Obserwujcie tylko, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Mnie nigdy to auto nie zawiodło, ale zawsze lepiej być czujnym. 

Mercedes EQA 350 4Matic

Mercedes EQA 350 4Matic (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Kolejnym ukłonem w kierunku kierowcy jest szalenie wszechstronny tempomat adaptacyjny, który czy to w mieście, czy w trasie, potrafi okazać się bardzo przydatny. Przekonałam się o tym, stojąc w korku na obwodnicy Warszawy. Wystarczyło ustawić prędkość maksymalną na 30 km/h (bardziej i tak nie było możliwości się rozpędzić), wyregulować oczekiwaną odległość od poprzedzającego pojazdu i trzymać ręce na kierownicy. Cały myk polega na tym, że Mercedes EQA 350 4Matic jest w stanie nie tylko się toczyć, dostosowując się do sytuacji panującej na drodze, ale też całkowicie zatrzymać auto i – jeżeli w ciągu kilkunastu sekund samochód przed nami wznowi jazdę – znowu samoistnie ruszyć, z zachowanymi ustawieniami. Dzięki temu, zamiast stresować się zatorem, mogłam skupić się na jak najwierniejszym akompaniamencie lecącej w radio Celine Dion. 

Mercedes EQA 350 4Matic… Dużo znaków, dużo mocy 

Śmiało możemy nazywać ten wariant autem sportowym, ponieważ do dyspozycji kierowcy mamy tutaj aż 292 konie mechaniczne przy 520 Nm momentu obrotowego. Pierwszą setkę na liczniku zobaczymy po 6 sekundach, a to są wyniki już typowo sportowe. Najfajniejsze jednak jest to, że dzięki charakterystyce elektryka, każdorazowe wbicie w podłogę pedału przyspieszenia, równie mocno wbija was w fotel. I to tak, że możecie nawet uderzyć się w głowę! 

Mercedes EQA 350 4Matic

Mercedes EQA 350 4Matic (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Te parametry czynią model Mercedes EQA 350 4Matic najszybszym obecnie oferowanym wariantem w gamie EQA. Sporo daje tu też napęd na cztery koła, który w przypadku Mercedesa naprawdę świetnie wywiązuje się ze swojej roli. Miałam okazję jeździć tym egzemplarzem podczas ataku śnieżycy i byłam szczerze zaskoczona tym, jak łatwo ten pojazd zachowywał przyczepność. Nawet w wymagających warunkach, margines błędu po stronie kierowcy jest całkiem spory. Mercedes EQA 350 4Matic jechał jak przylepiony do drogi, sprawiając, że zaufałam mu w stu procentach. Dodając do tego fantastyczną dynamikę napędu – nie ma mowy o rozczarowaniu. No, chyba że prędkością maksymalną, która ograniczona tu została do 160 km/h – ale tak będzie niezależnie od wybranego wariantu tego modelu. 

Mercedes EQA 350 4Matic – Sosnowiec w zasięgu 

W przypadku samochodów spalinowych, wyższa moc silnika przekłada się na sporo większy apetyt na paliwo. W elektrykach jest podobnie, jednak tutaj ta różnica nie jest aż tak bolesna. W podstawowym, 190-konnym wariancie EQA 250 maksymalny możliwy dystans na jednym ładowaniu wynosi ok. 492 km. W mocniejszym o 100 koni modelu Mercedes EQA 350 4Matic, wartość ta wynosi 435 km, czyli zaledwie o 60 km mniej.  

Mercedes EQA 350 4Matic

Mercedes EQA 350 4Matic (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Jak wspominałam, jeździłam EQA 350 4Matic zimą. Temperatury oscylowały w okolicy od 0 do –3 stopni Celsjusza. W takich warunkach komputer wskazywał na maksimum 340 kilometrów zasięgu, faktycznie jednak udało mi się pokonywać średnio 290 kilometrów. Wpływ na ten wynik, poza pogodą miał w dużej mierze mój styl jazdy i ogrzewanie kabiny. Wciąż jednak, z Warszawy na krótką wycieczkę do Sosnowca powinno wystarczyć.  

Ładowanie 10-80% z domowego gniazdka może zająć do 20 godzin. Ale dzięki wbudowanemu systemowi ładowania AC/DC, możecie podpiąć się do szybkiej ładowarki, która nawet w 30 minut pozwoli Wam zbudować zasięg na co najmniej kilka dni dojazdów do pracy. Inną opcją jest wallbox, który przy 11 kW skróci Wam czas naładowania baterii do niecałych 6 godzin.  

Mercedes EQA 350 4Matic

Mercedes EQA 350 4Matic (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Mercedes EQA 350 4Matic – ile kosztuje? 

Cennik modelu EQA rozpoczyna wspomniany wariant 250, który wyceniono na minimum 223 500 zł. Trzeba jedna pamiętać, że tutaj możemy liczyć tylko i wyłącznie na napęd na przód. Jednak taka konfiguracja (przy założeniu, że dodatki będą symboliczne i naprawdę skromne) jest jedyną, która jeszcze załapie się do rządowego programu “Mój elektryk”.  

Nie mogę tego samego powiedzieć o testowanym EQA 350 4Matic, którego cennik otwiera kwota 258 200 zł w podstawowym wydaniu, ze standardowym białym lakierem. Tu niestety żadne dotacje Wam już nie pomogą.  

Mercedes EQA 350 4Matic – galeria

Na koniec zobaczcie jeszcze nasze wideo z testu Mercedesa GLA, warto mieć porównanie:

Source: Mercedes EQA 350 4Matic – TEST, dane techniczne, wrażenia: najmocniejszy napęd w najmniejszym elektryku z gwiazdą

Jeep Compass S 4xe – TEST, dane techniczne, wrażenia: kupujesz hybrydę? Lepiej ją ładuj

Odświeżony hybrydowy Jeep Compass S 4xe to m.in. przeprojektowane reflektory przednie, wykorzystujące technologię LED. Są one dostępne już w wyposażeniu standardowym testowanego wariantu S. Mamy tutaj także świetny, czerwony lakier Colorado Red, przeplatany czarnymi akcentami, który idealnie pasuje do tego modelu. Nie zabrakło siedmioszczelinowego grilla i chromowanych emblematów 4xe na nadwoziu – od razu wiadomo, że gdzieś w tym aucie przepływa prąd. 

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Wrażenie robią również 19-calowe felgi z błyszczącym wykończeniem Gloss Black, których projekt kojarzy mi się z pajęczyną. Ogólnie samochód prezentuje się nowocześnie i nieco drapieżnie. Idealnie w miasto i w teren. 

Jeep Compass S 4xe – wnętrze potrafi rozpieścić 

W środku znajdziemy przeprojektowany gruby wieniec kierownicy, wygodny i przyjemny w codziennym użytkowaniu. Nowością jest również dotykowy ekran multimedialny o przekątnej 10,1 cala z nawigacją i systemami U-connect. Nie dość, że zaczął wystawać ponad deskę rozdzielczą, to jeszcze podobno otrzymał kilkukrotnie szybszy procesor, co powinno mocno upłynnić działanie map. Nie mam bezpośredniego porównania, ale faktycznie, nic mi się przez ten tydzień nie zacinało. Ten system również jest w standardowym wyposażeniu modelu Jeep Compass S 4xe. 

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Któregoś dnia dopadła mnie jakaś tajemnicza frustracja, w wyniku której uderzyłam ze zdenerwowaniem głową w zagłówek. Wtedy odkryłam, że jest to wyjątkowo miękki zagłówek, o który naprawdę przyjemnie jest się oprzeć. Zresztą całe fotele zostały komfortowo zaprojektowane, wliczając w to elektryczną regulację odcinka lędźwiowego i – w omawianym egzemplarzu – pamięć ustawień fotela kierowcy dla dwóch osób. Dodatkowo, designerskie logo marki wytłoczone na oparciu przypomina nam, że mamy do czynienia z Jeepem. Jest więc ładnie i wygodnie. Poza tym, dzięki opcjonalnym pakietom mam tu również do dyspozycji podgrzewanie kierownicy oraz wentylację i podgrzewanie foteli. 

Co jeszcze mi się podoba? Ciekawe, niebanalne klamki oraz wygodne półki, cupholdery i podłokietnik. w kabinie pojawiło się sporo dobrze wymierzonych skrytek, zapewniających dwukrotnie większą pojemność niż u poprzednika, a to z kolei świadczy o przemyślanym projekcie wnętrza.  

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Jeep Compass S 4xe – Przestrzenność to najlepsza cecha tego modelu 

Żeby przyznać mi rację, wystarczy usiąść z tyłu. Byłam w szoku, ile mam do dyspozycji miejsca przy optymalnie odsuniętym fotelu pasażera (na wzrost ok. 1,90 m), a co dopiero za fotelem kierowcy, ustawionym “pode mnie”. Czuć, że można złapać głęboki oddech, a przy tym kanapa została umieszczona na tyle ergonomicznie, że nie ma wrażenia siedzenia dziwnie wysoko. Wyprofilowanie siedzisk, choć delikatne, również przyczynia się do zadowolenia pasażerów jadących z tyłu.  

Przechodząc natomiast do bagażnika, standardowo w wyposażeniu wariantu S otrzymamy automatyczne otwieranie klapy. Wystarczy zamachać nogą pod zderzakiem, żeby czujniki aktywowały system. Później naszym oczom ukazuje się przestrzeń o pojemności 420 litrów, z gniazdkiem 12V, haczykami i małymi komorami po bokach. Położenie oparć tylnego rzędu (40/20/40) zwiększa możliwości załadunkowe do 1230 litrów.  

Jeep Compass S 4xe – zaczęła się jazda i zaczęły się problemy 

Tym, co już od pierwszych metrów zaczęło mnie irytować, były lusterka boczne. Zostały podzielone na dwa segmenty – jeden z lustrem prostym, natomiast drugi kawałek, ten zewnętrzny – z krzywym. Nie wiem, czy przy ogólnie dość ograniczonej wielkości lusterka jest jakkolwiek pomocne, ale negatywnie wpłynęło to na moją orientację w otoczeniu auta. To nie jest pojazd dostawczy, z szybkami wielkości okna, tylko normalne miejskie auto i sto razy bardziej bym wolała mieć całą powierzchnię wypełnioną lustrem prostym. 

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Jeep Compass S 4xe – hybryda mocna na papierze 

W testowanym Compassie S zastosowano układ hybrydowy, oparty na turbodoładowanej jednostce benzynowej o pojemności 1.3 litra. Jest to hybryda plug in, a więc baterię można ładować za pomocą gniazdka, a o przekazanie mocy dba 6-biegowa skrzynią automatyczna. Łączna moc 240 KM przekazywana jest na cztery koła, zapewniając przy tym  Compassowi przyspieszenie 0-100 km/h w czasie 7,3 s.  

Działając niezależnie, silnik elektryczny generuje 60 KM mocy. W trybie wyłącznie elektrycznym rozpędzimy się maksymalnie do 130 km/h. W trybie hybrydowym wartość ta zwiększa się do 200 km/h.  

Jeep Compass S 4xe – 240 KM i 7,3 s do setki?  

W praktyce natomiast mam wrażenie, jakby co najmniej 100 koni wystraszyło się czegoś i uciekło, a setka osiągana była raczej w 7 godzin, a nie sekund. Silnik benzynowy w pojedynkę generuje tu 180 KM, ale dopiero przy prawie 5 tys. obrotów. Zebranie się auta jest mozolne i czuć, że kosztuje to Compassa sporo wysiłku.  

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Nie podoba mi się praca tego układu, ponieważ reaguje on zbyt późno na naciśnięcie pedału gazu. Jest ospały, a gdy już się budzi, towarzyszy temu głośny i mało przyjemny dźwięk silnika. Szczerze mówiąc, to mocno zniechęca do jazdy z jakąkolwiek większą dynamiką, ale może o to w tym chodzi. Być może to niecny sposób na zmuszenie kierowcy do trzymania się przepisów! 

Jeep Compass S 4xe – dostępne są trzy tryby pracy napędu 

Hybrid wykorzystuje oba silniki, Electric wykorzystuje tylko silnik elektryczny, natomiast zadaniem E-Save jest utrzymanie poziomu naładowania akumulatora z wykorzystaniem systemów zwiększających ilość energii odzyskiwanej podczas jazdy. Dodatkowo, mamy system Select-Terrain z czterema trybami jazdy: Sport, Normal, Snowfall i Snow/Mud. W wersji Trailhawk doszedłby tu jeszcze tryb ułatwiający jazdę po kamieniach.  

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Jeep Compass S 4xe – poradnik dla niewyspanych: Jak odzyskać energię?   

Dostałam samochód z zatankowanym zbiornikiem paliwa i niemal kompletnie rozładowaną baterią. Wskaźniki informowały o ok. 360 km zasięgu. Uznałam, że spróbuję w takim razie naładować baterię podczas jazdy, uruchamiając w tym celu maksymalną regenerację i tryb E-save. Niestety, na niewiele się to zdało. Dopiero przejście w tryb Sport faktycznie przyniosło skutek. W tym trybie napęd opiera się głównie na jednostce benzynowej, co pozwala realnie odciążyć baterię. Wzmacnia się także moc rekuperacji podczas hamowania.  

Dzięki tej taktyce, samymi dojazdami do pracy i z powrotem, w 3 dni naładowałam baterię do 65%. A to już zapewniło mi niecałe 30 kilometrów zasięgu czysto elektrycznego. Niestety, ceną za to był ogromny wzrost zużycia paliwa. W trybie sportowym, ale zaznaczam – przy normalnej, spokojnej jeździe po mieście – komputer pokazywał średnio 12,5-13 l/100 km. Na trasie z kolei było to 8 litrów. 

Jeep Compass S 4xe

Jeep Compass S 4xe (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Natomiast z naładowaną baterią, w trybie hybrydowym apetyt na paliwo oscylował w okolicach średnio 4,5-5 l/100 km, a to już całkiem fajny wynik. Tylko musicie pamiętać, żeby faktycznie tą baterie ładować zewnętrznie, inaczej któregoś dnia dostaniecie na stacji benzynowej zawału.  

Na samej baterii Compass S jest w stanie pokonać oficjalnie do 50, a realnie do 40 kilometrów. Naładowanie akumulatora z domowego gniazdka zajmie wam ok. 5-6 godzin, możecie więc robić to w nocy lub w trakcie pracy (jeśli jest taka możliwość). 

Jeep Compass S 4xe – ile kosztuje? 

Zgodnie z cennikiem na 2023 rok, koszt Compassa otwiera kwota 209 500 zł za odmianę Night Eagle z łączną mocą napędu 190 KM. Warto zaznaczyć, że obecny katalog odmiany hybrydowej przewiduje tylko napęd na cztery koła. 

Testowany wariant S dostępny jest natomiast tylko z mocniejszym napędem 240 KM, a zapłacić za niego trzeba minimum 235 900 zł.  

Source: Jeep Compass S 4xe – TEST, dane techniczne, wrażenia: kupujesz hybrydę? Lepiej ją ładuj

Nissan Ariya 87 kWh Evolve – TEST, dane techniczne, wrażenia: jakość, która ma swoją cenę

Przez lata, to Leaf przecierał szlaki elektromobilności, udowadniając, że auta nie potrzebują spalin, aby być w pełni komfortowe, ciekawe i oferować bardzo przyzwoite zasięgi. Teraz przyszła pora na zmianę, a Ariya to projekt zupełnie inny niż wszystko, co Nissan nam do tej pory serwował. Zapraszam na test – oto Nissan Ariya

Pierwsze projekty koncepcyjnego SUV-a „nowej ery” zaprezentowane zostały w 2019 roku, podczas targów motoryzacyjnych w Tokio. Już wtedy stylistyka auta zbierała dobre opinie. Po pokazaniu wersji produkcyjnej, również nie można mówić o rozczarowaniu.  

Nissan Ariya 87 kWh Evolve

Nissan Ariya test

Nissan Ariya 87 kWh Evolve (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Nissan Ariya 87 kWh Evolve – wygląd: łączy w sobie kilka cech

Nadwozie wbrew pozorom jest minimalistyczne, to znaczy pozbawione zbędnych linii i przetłoczeń, a sama sylwetka okrągła, wręcz nieco jajowata. Ta prostota jednak nie jest nudna, a wręcz idealnie wpasowuje się w aktualny kanon nowoczesności. Ariya wygląda świeżo i dynamicznie, a wszystkie te zaokrąglenia służą zwiększeniu aerodynamiki podczas jazdy i zmniejszeniu oporu przecinanego powietrza.

Świetne wrażenie robią już same światła – inteligentne reflektory adaptacyjne wykonane w technologii LED. Ich cienka i bardzo długa linia zjeżdża ostro w dół, przecinając zderzak i podkreślając tym samym masywność przedniej części nadwozia. Efekt jest ładny i niepowtarzalny – w zasadzie już sama linia świateł wystarczy, aby ocenić, z jakim modelem mamy do czynienia. Minimalizm elektrycznego SUV-a objawia się także w projekcie osłony „chodnicy”, która stanowi jednolitą ciemną taflę.  

Nissan Ariya 87 kWh Evolve

Nissan Ariya 87 kWh Evolve (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina)

Tył auta nie jest już tak charakterystyczny. Zintegrowane lampy tworzą pas przecinający klapę na pół – jest to zabieg znany nam już chociażby z Panamery, Sportage’a czy ProCeed’a. To w zasadzie jedyny „emocjonujący” akcent. W zależności od konfiguracji danego egzemplarza, uatrakcyjnić nadwozie mogą jeszcze chociażby sportowe dokładki na zderzaki. Generalnie Nissan Ariya hołduje zasadom nowoczesnego crossovera, co oznacza delikatnie opadający dach i względnie wąską linię okien przy sporej ilości blachy. Te proporcje symbolicznie odzwierciedlają rozkład masy pojazdu – w sposób charakterystyczny dla elektryków, SUV ten ma nisko osadzony środek ciężkości, co czuć również podczas jazdy. Ale o tym później. 

Nissan Ariya – świetne wrażenie robi dobór materiałów

Wsiadając do wnętrza, od razu zaskakuje jakość wykonania i dobór materiałów. Testowany egzemplarz charakteryzuje się kremowym środkiem, do którego wykończenia wykorzystano skórę oraz zamsz (a w każdym razie coś, co jak zamsz wygląda). Milutki w dotyku materiał pojawił się na drzwiach, fotelach oraz desce rozdzielczej, a całość wygląda estetycznie, porządnie i elegancko zarazem.  

Nissan Ariya test

Nissan Ariya 87 kWh Evolve (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Miejsca dla pasażerów jest bardzo dużo, aczkolwiek nie dajcie się zwieść danym w dowodzie rejestracyjnym. Teoretycznie autem można wozić 5 osób, lecz naprawdę wygodnie będzie czterem. Siedząc na tylnej kanapie, do dyspozycji po każdej stronie mamy grzanie foteli w kilku stopniach i gniazdka do ładowania np. smartfona.

Przy nisko ustawionych przednich fotelach, nie spodziewajcie się miejsca na stopy. Nie jest to jednak duży problem, bo odległość od siedzeń to wynagradza. Przestrzeni na kolana jest mnóstwo i przeciętny pasażer bez problemu komfortowo się rozsiądzie. Jeśli natomiast chodzi o 5. osobę, siedzącą na środku tylnej kanapy, musi być ona małego wzrostu, ze względu na nisko idący dach. Przy lekko uniesionej centralnej części siedziska, nie ma za bardzo możliwości wyprostowania się – trzeba pochylić się do przodu, aby nie trzeć głową o podsufitkę. 

O przytulne wnętrze dbają miłe, puchate dywaniki, dzięki którym ma się ochotę zrzucić buty i siedzieć boso. Poza tym, jest także nawiązanie do ekologii – imitujące drewno (a może to prawdziwe drewno?) panele, którym wykończono konsolę środkową i deskę rozdzielczą. Ciekawym zabiegiem jest możliwość wysuwania i chowania konsoli za pomocą dedykowanych przycisków. To poniekąd budzi w kierowcy wrażenie, jakby mógł bez problemu spacerować po swoim aucie. I to jeszcze po tych miękkich dywanikach…  

Nissan Ariya – wracając do konsoli centralnej

Na jej temat lekko się rozpiszę, ponieważ zaprojektowana została w sposób dość unikalny. Umieszczono na niej przyciski do zmiany trybu jazdy, uruchomienia funkcji E-pedal oraz do wysuwania i chowania półki, wynurzającej się spod deski rozdzielczej. Na niej możemy postawić napoje (ale na postoju, bo nie ma cupholderów), położyć laptopa, telefon, książkę lub podnieść osłonę i ukryć tam drobne skarby.  

Nissan Ariya test

Nissan Ariya 87 kWh Evolve (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Wspomniane przyciski na konsoli wyglądają na dotykowe, jakby wygrawerowane w drewnie, ale w rzeczywistości trzeba je wcisnąć. Co innego te służące do obsługi klimatyzacji. One również zostały umieszczone na panelu z drewna (a może to okleina? 😉), reagują haptycznie na nasz dotyk. Jest to niesamowicie miła odmiana po mało praktycznym piano black, błagającym wiecznie kierowcę o wytarcie z odcisków palców. Odstępstwo na rzecz drewna to był doskonały wybór projektantów.  

Nissan Ariya – bez prądu nie ma jazdy

Ale gdy już jest, zajechać można całkiem daleko. Na nasz test trafiła odmiana 87 kWh, oddająca do dyspozycji kierowcy 242 KM mocy i wysoki moment obrotowy od startu. Przy napędzie na przednią oś, pozwala to pokonać oficjalnie 533 kilometrów, a nieoficjalnie około 480 km. Wciąż brzmi bardzo dobrze, prawda? Ciekawostką jest fakt, że jeśli zdecydowalibyście się na napęd e-4orce na cztery koła, maksymalny zasięg auta spadłby do 515 km, ze względu na większą masę.  

Nissan Ariya test

Nissan Ariya 87 kWh Evolve (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Przy 242 KM w elektryku można się pobawić. Dostępne są trzy tryby jazdy – Eco, Normal i Sport. W tym ostatnim sprint do setki zajmuje Aryi 7,6 sekundy, ale umówmy się – 300 Nm momentu dostępnego od zera sprawia, że każdorazowe wciśnięcie pedału przyspieszenia wywołuje uśmiech na twarzy. 

Elektryczny napęd oznacza zazwyczaj wyjątkowy komfort podróżowania i ciszę w kabinie. Nie inaczej jest w przypadku elektrycznego crossovera Nissana – wszelkie hałasy są wytłumione, a przy wyższych prędkościach jedyne dźwięki przedostające się do kabiny pochodzą od opon. W testowanym egzemplarzu były opcjonalne felgi 20-calowe, ale nie odczułam negatywnego wpływu na wygodę prowadzenia. Bardzo mi zresztą przypasowały wizualnie.  

Nissan Ariya – przerwa na kawę

36 godzin – tyle zajmuje naładowanie akumulatora od 10% do 100%. Przerażeni? Spokojnie, mowa oczywiście o gniazdku domowym. Jeśli do dyspozycji macie akurat szybką ładowarkę o mocy ok. 130 kWh, wystarczy Wam pół godziny na zbudowanie zasięgu wystarczającego na wyprawę z Warszawy do Łodzi i z powrotem. W przypadku ładowania z mocą 22 kWh, na uzupełnienie prądu do pełna musicie zarezerwować sobie niecałe 5 godzin. 

Nissan Ariya test

Nissan Ariya 87 kWh Evolve (fot. Kamila Nawotnik / Motocaina.pl)

Nissan Ariya – jest fajnie, ale drogo

Nissan Ariya kosztuje sporo i nienajlepiej wypada w zestawieniu z katalogami rywali. Najtańsza odmiana w momencie testu to 63 kWh Advance kosztuje minimum 239 300 złotych – podobnie jak Mercedes EQB 250, ale już o ok 50 tys. więcej niż Megane E-tech i ok 20 tys. więcej niż Kia EV6 czy Skoda Enyaq iV. Warto jednak dodać, że w ubiegłym tygodniu Nissan ogłosił wprowadzenie dwóch nowych odmian do gamy Ariyi: najtańszej oraz najszybszej, więcej o tych odmianach przeczytacie w materiale Agnieszki.  

Testowana wersja 87kWh Evolve rozpoczyna się z kolei od 294 900 zł. W tej cenie dostajecie dodatkowo oświetlenie przestrzeni na nogi w przednim rzędzie, system audio Bose z 10 głośnikami czy wyżej omówiony elektrycznie sterowany schowek w desce rozdzielczej oraz elektrycznie sterowaną konsolę z podłokietnikiem. Ponadto, wersja wyposażenia Evolve oddaje do dyspozycji kierowcy wentylowane fotele przednie, adaptacyjne lusterko wsteczne, Head-up, asystenta parkowania ProPilot Park oraz m.in. panoramiczne okno dachowe. 

Poniżej jeszcze nasze wideo z prezentacji statycznej opisywanego modelu:

Source: Nissan Ariya 87 kWh Evolve – TEST, dane techniczne, wrażenia: jakość, która ma swoją cenę

Test Mini Clubman S All 4 Untold – tylko nikomu nie mówcie. Dane techniczne, opinia, wrażenia

Spis treści

Clubman sam w sobie jest ciekawym tworem. Widać na pierwszy rzut oka, że mamy do czynienia z MINI, ale z drugiej strony jednak nie jest to typowe kombi (choć z właśnie takim rodzajem nadwozia mamy tu do czynienia). Mini Clubman S nie wygląda jak Audi A4 Allroad, Astra Sports Tourer czy Focus kombi Active. Jest wyraźnie mniejszy i może budzić podejrzenia, że nie jest tak pojemny jak przystało na auto dla całej rodziny. Odpowiedź nie jest tu jednoznaczna. 

Test Mini Clubman S All 4 Untold

Mini Clubman S All 4 – wymiary

Clubman ma 4266 mm długości, 1800 mm szerokości i zaledwie 1441 mm wysokości. Jest nieco większy od Coopera, a sam model w katalogu Mini stanowi odmianę „kombi”. Siadając z przodu, czujecie się „otuleni” wnętrzem samochodu. Z tyłu natomiast, osoby wyższego wzrostu mają mniejszą swobodę ruchów, której przecież można by oczekiwać po “kombiaku”. Wszystko jest tu proporcjonalne, ale po prostu mniejsze.  

Dlatego właśnie, zwłaszcza na tle konkurencji, wciąż powinno się Clubmana traktować jako hatchback – z powodu mocno kompaktowego nadwozia. Model ten to małe, słodkie autko do miasta; spakować do niego całą rodzinę na wyjazd w góry będzie raczej ciężko. Nie jest to niemożliwe, ale osobiście należę do tej grupy osób, które wolą po prostu wziąć torby, wrzucić na tył i jechać bez zmartwień, czy w drodze powrotnej znowu uda mi się zabrać wszystkie moje rzeczy. Gdybym jechała Clubmanem, w mojej głowie uruchamiałby się proces myślowy, podobny do słynnej sceny  filmu “Kac Vegas”…

Mini Clubman S All 4

Mini Clubman S All 4

Mini Clubman S All 4 – bagażnik

Dostęp do bagażnika jest bardzo charakterystyczny dla tego modelu – dwie klapy otwierane na boki. Trochę jak w dostawczaku, ale z większą gracją. Zabrakło mi systemu automatycznego otwierania drzwiczek gdy już za nie pociągnę oraz automatycznego domykania. Dzięki temu nie musiałabym nimi za każdym razem trzaskać dla pewności, że zamknęłam bagażnik.

Pojemność kufra wynosi 360 litrów, a po złożeniu tylnego rzędu – 1250 litrów. Sami widzicie zatem, że są to wartości typowe dla hatchbacków. Przykładowo, w Corolli jest to 361 litrów, a w i30 aż 395 litrów! Nawet zerkając na segment B – w Polo IV generacji mamy 351 litrów.  

Dla fanów marki Mini normalne. Wiedzą, na czym polega fenomen tych modeli – są mniejsze, ale za to szalenie charakterystyczne, praktycznie niemożliwe do pomylenia z żadnym innym. Stylowe, radosne i wygodne, choć ciasnawe. 

Mini Clubman S All 4 Untold – wygląd: trochę miętowy, trochę popielaty 

Wersja Untold wyróżnia się charakterystycznym popielato-miętowym lakierem Sage Green, który – na tym modelu – prezentuje się doskonale. Kontrastujące detale z rafinowanego mosiądzu (to te matowo-złote) świetnie podkreślają stylistykę auta, a delikatne pasy sportowe na masce zdradzają sportowy potencjał silnika. Na pierwszy rzut oka są prawie niewidoczne, ale dzięki temu w prosty, subtelny sposób, na nadwoziu cały czas coś się świetlnego „dzieje”. 

Mini Clubman S All 4

Mini Clubman S All 4

Sage Green przeplatany mosiądzem pojawia się także we wnętrzu, na progach drzwi, desce rozdzielczej oraz na tapicerce. Obok podsufitki w kolorze antyracytowym, ciekawym dodatkiem są także welurowe dywaniki z plakietką Untold. Całość uzupełniają 18-calowe felgi z fikuśnym, geometrycznym wzorem, znanym – w uproszczonej wersji – z elektrycznych samochodów marki. Niestety w sezonie zimowym w testowanym egzemplarzu założono klasyczne, czarne obręcze John Cooper Works.  

Mini Clubman S All 4 – wnętrze: za technologię trzeba dopłacić 

W opcjonalnym pakiecie wnętrza dostępny jest schludny, zaokrąglony zestaw wskaźników, zastępujący tradycyjny obrotomierz. W środku umieszczono ekran o przekątnej pięciu cali, wzbogacony wyświetlaczami po bokach. Poza podstawowymi informacjami, takimi jak prędkość jazdy czy temperatura na zewnątrz, wskazówki nawigacyjne oraz ogólne informacje techniczne o pojeździe – wszystko podane w bardzo czytelny i estetyczny sposób. W wyposażeniu testowanego egzemplarza do dyspozycji miałam także Head-up w postaci szybki wystającej z deski rozdzielczej.  

Niezmiennie fajnym elementem jest ledowa obręcz, okalająca ekran multimediów w centralnej części deski rozdzielczej. Reagując na wybrane ustawienia, zmienia kolor i tak np. podczas obniżania temperatury klimatyzacji, obręcz staje się błękitno – biała, przy podwyższaniu – czerwona, a jeśli wybierzecie tryb jazdy Mid, całość stanie się jasnoniebieska, dopasowując się do ogólnego designu Sage Green.  

Standardowy w tej odmianie wyświetlacz o przekatnej 8,8 cala charakteryzuje się wyraźną grafiką. To przydaje się nie tylko przy przełączaniu piosenek, ale też odczytywaniu mapy i danych nawigacji lub podglądu tylnej kamery podczas parkowania. Kamera cofania razem z czujnikami parkowania wchodzą w skład opcjonalnego pakietu Driving Assistant Plus, wycenionego na 7500 zł; obejmuje on również tempomat adaptacyjny. Jeśli natomiast chodzi o wrażenia akustyczne, opcjonalny zestaw audio firmy Harman Kardon, radzi sobie świetnie.  

Mini Clubman S All 4 Untold – silnik: nie potrzeba 306 KM, żeby było fajnie 

Pomimo, że nie jest to najmocniejsza wersja „Miniaka”, wciąż jest czym zaszaleć. Turbodoładowana jednostka 2.0 generuje 178 KM mocy i pozwala osiągnąć setkę w lekko ponad 7 sekund, a dokładnie 7,1 s. Nie brzmi to powalająco, ale realne odczucie jest o wiele lepsze. To zasługa momentu obrotowego, który poza tym, że wynosi 280 Nm, to jeszcze dostępny jest od niskiego progu, zaledwie 1350 obrotów na minutę.

Za przeniesienie napędu odpowiada sportowa skrzynia steptronic z podwójnym sprzęgłem, ośmioma przełożeniami i manetkami, pracująca gładko i bez szarpnięć. Mogłaby wprawdzie szybciej redukować bieg przy gwałtownym przyspieszaniu, ale nie będę przesadnie się tej kwestii czepiać.  

To wszystko sprawia, że ruszenie spod świateł jest tak proste, jak posmarowanie chleba masłem, podobnie z resztą jak rozpędzanie auta przy wyższych prędkościach. Clubman S trzyma fason i ochoczo połyka kilometry. Dosłownie wsiadam do środka, przełączam tryb jazdy na Sport, a Mini słodko szepcze mi do ucha „depnij no trochę, no depnij”. Ciężko mu odmówić, ale ilość frajdy, jaką daje ten samochód mogę porównywać tylko do tych dni w dzieciństwie, gdy mama pozwalała mi zjeść lody przed obiadem. Lepiej byłoby chyba tylko, gdyby w moje ręce trafiły kluczyki do Clubmana JCW – to tak, jakby na wspomniany obiad mama zrobiła pizzę. 

Zużycie paliwa jest raczej typowe dla tego typu samochodów. W mieszanej jeździe miasto / drogi ekspresowe, komputer pokładowy wyświetlił średnią 8,5 l/100 kilometrów. Dodam, że podróżowałam korzystając głównie z trybu sportowego i raczej nie skupiałam się zbytnio na ekonomii jazdy.  

Choć nie każdemu przypadnie do gustu rodzaj nadwozia i sylwetka Clubmana, to ma ona swoje zalety. Jedną z nich jest przyjemny rozkład masy i dobrze dobrane proporcje. Dodając do tego przyjemnie gruby wieniec kierownicy i charakterystyczny dla tej marki “gokartowy” styl jazdy, kierowca otrzymuje do dyspozycji niezły potencjał sportowy. Rzeczywiście, połykanie nim zakrętów to duża przyjemność. Wręcz korci, żeby wracać do domu możliwie najbardziej krętymi drogami! 

Mini Clubman S All 4 Untold – cena w Polsce 

Cała przyjemność zaczyna się w cenniku od 156 650 złotych. Na tyle wyceniono podstawowy wariant Cooper S, z automatyczną skrzynią. Za auto z przekładnia sportową należy zapłacić już 172 550 złotych. Wersja specjalna Untamed wymaga od klienta dopłaty w wysokości 20 300 złotych.  

Co do samego Clubmana – w swojej brutalnej szczerości zaznaczam, że nigdy nie byłam szczególną fanką tego modelu, ale gdy słyszę “Mini”, biorę w ciemno, cokolwiek. Wprawdzie na koniec testu nie zakochałam się w miniaturowym kombi, ale przekonałam się, że stać ten samochód na więcej niż myślałam. A to chyba wystarczająco dobra recenzja.

Source: Test Mini Clubman S All 4 Untold – tylko nikomu nie mówcie. Dane techniczne, opinia, wrażenia

Volvo Concept Recharge z bliska. Nie boję się przyszłości

Volvo Concept Recharge nie jest zapowiedzią jednego, konkretnego modelu. To samochód kryjący w sobie całą myśl stylistyczną, która będzie przyświecała projektantom nowej, elektrycznej gamy szwedzkiej marki. Po spotkaniu na żywo z konceptem, mogę was zapewnić, że przyszłość elektromobilności rysuje się w ciekawych barwach.

Umówmy się – ta przyszłość nie jest taka znowu odległa. Najwięksi wyjadacze na rynku – tacy jak Ford, Mercedes, Skoda, Volkswagen – już jakiś czas temu zapowiadali, że w ciągu najbliższych lat planują pełną elektryfikację swojej oferty. Nie inaczej jest w przypadku Volvo. Z grubsza ma to wyglądać tak, że do 2025 roku połowa zysków szwedzkiego koncernu pochodzić będzie ze sprzedaży pojazdów w pełni zelektryfikowanych, natomiast do 2030 roku elektryki mają stanowić 100% sprzedaży.

Volvo Concept Recharge nie jest tym, co finalnie zobaczymy na ulicach. Pojazd ten jest raczej wartą 4 miliony złotych, skondensowaną encyklopedią przyszłości – stanowi wyraz tego, w jakim kierunku będzie podążać elektromobilność w wydaniu szwedzkiej marki i gromadzi w sobie technologie, na których oparta będzie nowa gama elektryków.

Zmiana zaczyna się już u podstaw

Do tej pory wszystkie auta Volvo produkowane są na ujednoliconej płycie modułowej, przewidującej miejsce zarówno dla silnika spalinowego, jak i akumulatorów (w przypadku hybryd plug-in lub aut elektrycznych). Concept Recharge zbudowano w oparciu o nową platformę, w której nie przewidziano miejsca na emisję spalin. Charakteryzuje ją idealnie płaska podłoga, przekładająca się na mocne zwiększenie przestrzeni w kabinie.

Po za tym, co już widać po prezentowanym koncepcie, budowane na niej modele wyróżniać będą wyjątkowo krótkie zwisy z obu stron, większy rozstaw osi oraz miejsce na takie atrakcje, jak chociażby największe felgi w historii samochodów osobowych Volvo. O ile dotąd spotkać się można było z maksymalnie 21 lub 22 calami, o tyle w Concept Recharge wsadzono obręcze aż 23-calowe, które na żywo robią bardzo dobre wrażenie.

Efektem modyfikacji rozstawów jest nie tylko duża przestrzeń we wnętrzu auta, ale też przekształcona sylwetka nadwozia. To, co miałam okazję oglądać podczas prezentacji w Domu Volvo w centrum Warszawy, było jednocześnie znajome i abstrakcyjne. Samochód miał prawie 5 metrów długości, ale równocześnie był zadziwiająco niski. Mimo wielu nawiązań, nie wpisywał się jednoznacznie w żadną ze znanych nam kategorii aut. W zasadzie Volvo Concept Recharge można klasyfikować jako nowy, jeszcze nieokreślony, rodzaj crossovera.

Ciekawostką w prototypie są otwierane na oścież drzwi, ale niestety tego nie uraczymy w modelach produkcyjnych. Tak po prostu łatwiej prezentować auto 😉

Thor zmodernizował swój młot

Kolejną zmianą są przednie światła. Charakterystyczny kształt atrybutu syna Odyna lekko schudł, wysmuklił się, ale przede wszystkim – w swojej nowej odsłonie ma dwie twarze. W zależności od warunków i ustawień, reflektory są w stanie zmieniać układ, stosując różne wiązki światła. W praktyce wyglądało to tak, że po wybranej komendzie, pierwotny segment otwierał się, cofał do środka, a w jego miejsce wyjeżdżała nowa sekcja świateł. Zdolność wyświetlania animacji otrzymały także lampy z tyłu, które z grubsza zachowały swój typowy, pionowy kształt.

Hasłem, przyświecającym marce na dosłownie każdym kroku, jest „Mniej znaczy więcej”. Innymi słowy… minimalizm, gdzie tylko się da. W Concept Recharge widać to szczególnie z przodu – miejsce atrapy grilla zajął jednolity panel. Żadnych cięć, żadnych zdobień. Podobnie jest we wnętrzu. Drzwi pozbawione zostały kieszeni na drobiazgi (albo śmieci, jak to często bywa), są płaskie i wyposażone tylko w lekko wystający podłokietnik i przyciski do sterowania szybami. Pomimo wyrzucenia z projektu większości typowych detali i zdobień, wciąż udało się osiągnąć imponujący, atrakcyjny design.

Lidar – zapamiętajcie tę nazwę

Wprawne oko dostrzeże na krawędzi dachu intrygujący ciemny panel, coś na kształt małego garbu. To nowy system czujników LiDAR, bazujący na procesorze opracowanym przez firmę NVIDIA i odpowiadający za maksymalne bezpieczeństwo podczas jazdy. Jest to zapowiedź autonomicznego charakteru pojazdu, a umiejscowienie detektora w takim miejscu pozwala na najbardziej efektywne skanowanie mijanego otoczenia.

Co ważne, LiDAR monitoruje nie tylko to, co dzieje się z przodu auta, ale także lewą i prawą stronę. Według informacji z testów, system ma dostrzegać obiekty oddalone nawet o 250 metrów od auta, a z niecałej połowy tej odległości dostrzeże obiekty o tej samej barwie, co tło. To oznacza, że jeśli wieczorową porą, w odległości powiedzmy, 120 metrów, na ulicy leżeć będzie opona, Volvo będzie o tym wiedzieć.

Na LiDAR składa się 5 radarów, 8 kamer oraz 16 czujników ultradźwiękowych. Tak wyposażonej technologii nie straszne są zakłócenia takie jak mgła, śnieg czy deszcz. Warunki pogodowe nie mają wpływu na działanie systemu, który wspierany jest przez szereg innych, dobrze znanych nam już rozwiązań.

Wnętrza jak IKEA przyszłości

Volvo od dłuższego czasu kładzie mocny nacisk na dbanie o środowisko i ogólnie pojęte promowanie ekologii. Dlatego, w nadchodzącej gamie elektryków koncernu, znajdziemy mnóstwo materiałów pochodzenia naturalnego. Widoczny na zdjęciach Concept Recharge w środku wykończony został lnem, wełną oraz wszelkiej maści materiałami wykonanymi z tworzyw biodegradowalnych lub z recyklingu. I wygląda to świetnie! Dzięki temu, pomimo bardzo uproszczonego projektu, kabina jest przytulna i silnie kojarzy się z typowo szwedzkim klimatem. Ale żeby nie było za nudno, centralną część deski rozdzielczej zajął ogromny, pionowy ekran dotykowy o przekątnej 15 cali.

Fotele to również kompletna nowość. Są zaokrąglone, wyprofilowane, cienkie oraz zamocowane na pojedynczych kolumnach. Nie wiem czy byliście fanami kreskówki „Jetsonowie”, ale zaprezentowane siedziska spokojnie mogłyby być elementem wyposażenia auta George’a. Na pewno by się nie powstydził. Dodatkowo, w zagłówkach znalazł się system nagłośnienia Bowers & Wilkins oraz panel do sterowania głośnością. Dobrze rozumiecie – każdy fotel ma taki wyodrębniony panel, więc każdy pasażer może ustawić sobie audio wedle własnych preferencji. Koniec kłótni i krzyków z tylnej kanapy „Tato, głośniej!!!”.

Przyszłość jest już całkiem blisko

Aby sprawdzić, ile z rozwiązań pokazanych w Volvo Concept Recharge trafi do faktycznej produkcji, najlepiej spojrzeć na nadchodzący model EX90 (swoją drogą, to właśnie litera E będzie oznaczała kolejne auta elektryczne marki). Stylistycznie są to dość zbliżone projekty, a w EX90 znajdziemy chociażby omówiony wyżej LiDAR. Premierę zaplanowano na 2024 rok, jednak w sieci znajdziemy już pierwsze zdjęcia i informacje o specyfikacji.


Source: Volvo Concept Recharge z bliska. Nie boję się przyszłości

Rolls-Royce Ghost Black Badge – odwiedziłam nim 3 kraje na trasie z Rygi do Warszawy

Spis treści

Każde auto produkowane przez Rolls-Royce’a mogę określić trzema słowami: jakość, komfort, przestrzeń. Mimo, że Rolls-Royce Ghost Black Badge jest mniejszą z limuzyn tej marki, to jednak wciąż zapewnia niesamowity poziom wrażeń zarówno z przodu, jak i na tylnej kanapie. Brzmi jak podsumowanie? Ale nim nie jest, bo to dopiero początek moich wrażeń z jazdy tym unikatowym na polskich – i nie tylko – drogach modelem. Chętni na przejażdżkę mroczną odmianą Black Badge? Zatem zapraszam na test.

Przeczytaj także nasz test:

Test Rolls-Royce Wraith – luksus za dwa miliony

Rolls-Royce Ghost Black Badge – silnik V12

Silnik o pojemności 6,75 litra – V12 – unosi brwi z zachwytu u każdego znawcy motoryzacji. Tak, to dużo cylindrów i duża pojemność, ale pozostałe liczby są równie imponujące. 600 KM mocy, 900 Nm momentu obrotowego i zaledwie 4,5 sekundy do pierwszych 100 km/h. Każde wciśnięcie pedału przyspieszenia skutkuje lekkim wbiciem w fotel i momentalnym nabieraniem prędkości. Owszem, te dane w aucie marki Rolls-Royce brzmią imponująco, ale – tu was zaskoczę – wcale nie są najważniejsze.

Rolls-Royce Ghost Black Badge wnętrze

Wsiadam za dość płaską, zabudowaną kierownicę, z cienką obręczą. Patrzy na mnie solidne logo Rolls Royce’a, a w nozdrza wpada zapach najwyższej jakości skórzanych obszyć. Dotykam i czuję tę jakość pod opuszkami – niezwykłe uczucie. Rozglądając się jednak po kokpicie, dostrzegam subtelne zmiany. Black Badge jest odmianą mroczniejszą, agresywniejszą i nieco bardziej młodzieżową w porównaniu do „zwykłego” Ghost’a.

Choć nie można nazwać tego auta sportowym, to jednak jest tu kilka charakterystycznych dla tego typu samochodów detali. Najbardziej rzucają się w oczy panele z włókna węglowego, które zastąpiły drewno, chrom i inne materiały, które znajdziecie w konwencjonalnym „duchu” na panelach drzwi, kokpicie centralnym, czy krawędziach deski rozdzielczej. Karbon jednoznacznie kojarzy się z mocnymi odmianami aut, ale tutaj otrzymał inny, bardziej elegancki wzór. Plecionkę zastąpiły romby, a całość świetnie komponuje się z ciemnym wnętrzem testowego egzemplarza.

Rolls-Royce Ghost Black Badge - wnętrze

Rolls-Royce Ghost Black Badge – wnętrze

W Rolls-Royce Ghost Black Badge multimedia są dokładnie te same, co w Ghost’cie. Nie brakuje tu możliwości skorzystania z Apple Car Play czy Android Auto, które są przecież standardowym wyposażeniem w pojazdach dla „ludu”. Jest za to świetna nawigacja, która pomogła mi dojechać z Rygi do Warszawy.

Niesamowite jest też audio – pozwala wydobyć najgłębsze dźwięki instrumentów w słuchanych utworach. Bardzo duży i przejrzysty jest wyświetlacz head-up, znacznie ułatwiający odczytywanie podstawowych informacji w trakcie jazdy.

Są także gniazdka USB-C, a także ładowarka indukcyjna, ukryta w podłokietniku. Nie wspominając o kilku ekranach dotykowych, wysuwanych tabletach, ukrytych pokrętłach i wszelkich przyciskach (na szczęście fizycznych), które umożliwiają szybkie uzyskanie oczekiwanej funkcji.

Mistrz paradoksu

Kusiło mnie, żeby przy opisywaniu Rolls-Royce’a Ghost Black Badge użyć słowa „skromny”, choć pewnie wywołałabym tym falę oburzenia. Chodzi mi jednak o specyficzną interpretację tego słowa. Często – w przypadku luksusowych, drogich aut – korci, aby trochę „poszpanować”. Pokazać, że nas stać, że możemy postawić w swoim garażu Ferrari 458 lub Lamborghini Huracana i mozolnie wlec się nimi przez miasto, przyciągając spojrzenia przechodniów. Kupujemy je, bo lubimy styl, szybkość i równie mocno lubimy pieniądze.

Rolls-Royce Black Badge Ghost - wnętrze

Rolls-Royce Black Badge Ghost – wnętrze

Z Rolls-Roycem jest trochę inaczej. To jest auto stworzone przede wszystkim dla właściciela. Dla kogoś, kto nikomu nic nie musi i nie chce udowadniać, a przede wszystkim dba o swój komfort. Kupuje, bo go po prostu stać i ma poczucie, że – używając angielskiej nomenklatury – „you can’t go better than this”. Jeździ nim przede wszystkim dla siebie.

Rolls-Royce Ghost Black Badge – na tylnej kanapie

Pokonałam Rolls-Royce Black Badge Ghost’em 700 kilometrów, często lokalnymi drogami lub z wyłącznie jednym pasem. I nie przeszkadzało mi to. Nie potrzebowałam autostrad, bo jakakolwiek przejażdżka – sama możliwość prowadzenia i obcowania z tym autem – była niezwykle odprężająca. Ghost zdaje się przepływać kolejne kilometry, wyciszając świat dookoła i pozwalając kierowcy na maksymalny relaks.

O pasażerach nie wspominając – mogą przecież w tym czasie korzystać z ogrzewania lub wentylacji foteli, mają także funkcję masażu w kilku konfiguracjach, mogą oglądać filmy na sporych tabletach wysuwanych z oparć przed nimi lub… popijać schłodzonego szampana w kryształowych kieliszkach. O ich komfort absolutnie martwić się nie trzeba. Nikt nie musi się nawet wysilać, by zamknąć drzwi – zarówno z przodu jak i z tyłu są specjalne przyciski, które wystarczy przytrzymać, a masywne wrota zamkną się same. Z zewnątrz z kolei ukryto w klamkach czujniki – dotkniesz ich i znowu, wszystko dzieje się automatycznie.

Rolls-Royce Ghost Black Badge - tylna kanapa

Rolls-Royce Ghost Black Badge – tylna kanapa

Rolls-Royce Ghost Black Badge – wrażenia z jazdy

Szczerze mówiąc, odbierając kluczyk, spodziewałam się jazdy wielką kolubryną i zastrzyków adrenaliny przy jakiejkolwiek próbie manewru. Ale Rolls-Royce Ghost Black Badge mnie zaskoczył. Prowadzi się bardzo intuicyjnie i lekko. Kilkaset metrów i już doskonale czułam krawędzie tego ogromnego pojazdu, wiedziałam jak skręcać i gdzie są jego granice przy próbach zawracania. Nie zapominajmy, że oprócz napędu 4×4, mamy tu także system czterech kół skrętnych – co oznacza, że również koła na tylnej osi zmieniają kąt zacieśniając zakręty. Czułam każdy rant zderzaków i mogłam swobodnie przemieszczać się w zakorkowanej Rydze.

Rolls-Royce Ghost Black Badge to ekskluzywny jacht na kołach, który płynie, tzn. prowadzi się z niebywałą gracją. Nawet gdy przyspiesza, robi to elegancko. Gdy hamuje, nie ma mowy o szarpnięciach. Pedały i wszelkie układy są tak skonstruowane, by nawet przy błędzie kierowcy i zbyt natarczywej jeździe, idealnie wygładzać potencjalne zrywy. Wszystko, aby nie zaburzać komfortu jazdy.

Rolls-Royce Ghost Black Badge - z otwartymi drzwiami

Rolls-Royce Ghost Black Badge – z otwartymi drzwiami

Jestem też pod ogromnym wrażeniem 8-biegowej skrzyni. Automat przekazujący te 600 KM mocy na cztery koła, ani razu nie dał o sobie znać. Jechałam 10 godzin ciągiem, odwiedziłam trzy kraje i ANI RAZU nie poczułam zmiany przełożenia. Zapomniałam wręcz, że ta skrzynia w ogóle istnieje. Mogę śmiało odznaczyć ją plakietką z napisem perfekcja.

Cena? Zużycie paliwa? Bez znaczenia

Nie ma sensu pisać o pieniądzach, bo wiadomo, że auta RR kosztują bardzo dużo. Bardzo, bardzo. Z dziennikarskiego obowiązku napiszę, że mówimy o okolicach dwóch milionów złotych. Zaznaczę jednak, że nie ma tu mowy o kupowaniu kota w worku. Każdy egzemplarz, od początku do końca jest stworzony i składany przez człowieka. Każdy fragment materiału jest wytwarzany w zakładach Rolls-Royce’a, każde drewno jest ręcznie szlifowane, a każdy fragment lakieru ręcznie nakładany i polerowany.

Rolls-Royce Ghost Black Badge to perfekcyjna jakość wykonania i nie ma w tym cienia przesady. Elementy spasowane są idealnie, fotele obszyte skórą z najwyższą starannością, a poszczególne elementy karoserii złożone pod czujnym, ludzkim okiem.

Wyprodukowanie jednego Ghosta trwa około sześciu miesięcy. To dlatego, w ciągu roku, powstaje zaledwie ok. 6 tysięcy aut tej marki. Każdy z nich otrzymuje specjalną plakietkę ukrytą pod drzwiami – gwarancję jakości. I ja się pod tą gwarancją podpisuję.

Rolls-Royce Black Badge Ghost

Rolls-Royce Black Badge Ghost

Jeśli masz chwilę, to warto zabawić się w multimilionerkę(-ra), poczuć, jak to jest konfigurować własnego Rollsa. Mi sprawiło to dużo przyjemności.

Source: Rolls-Royce Ghost Black Badge – odwiedziłam nim 3 kraje na trasie z Rygi do Warszawy

Cykl szkoleń EQ Tour, czyli Mercedes wprowadza kierowców w świat elektromobilności – relacja

Na wstępie warto podkreślić, że celem EQ Tour nie jest promowanie elektrycznych modeli marki – choć dzieje się to niejako „przy okazji”. Chodzi o prezentację potencjalnym i obecnym klientom, jak niewiele dzieli auta zasilane prądem od spalinowych, jak się je prowadzi i ile realnie kilometrów da się nimi pokonać.

EQ Tour

EQ Tour, fot. Kamila Nawotnik

EQ Tour – przebieg szkolenia

A trochę się da – przeciętnie modele gamy EQ są w stanie pokonać od ok. 300 do 500 kilometrów na jednym ładowaniu, nie wspominając o ponad 700 kilometrach zasięgu Mercedesa EQS 450+ (wg normy WLTP). Jeśli właśnie prychnęliście pod nosem, bo „przecież mało kogo stać na takie auto i pewnie nigdy nie będę miała (miał) okazji się takim przejechać!”, to wiedzcie, że np. egzemplarz EQS 580 jest częścią jazd testowych podczas szkoleń EQ Tour.

Program szkolenia obejmuje przywitanie uczestników, lunch, godzinny wykład teoretyczny o elektromobilności, z uwzględnieniem statystyk na polskich ulicach i sprzedaży aut, prezentację gamy modelowej Mercedes-Benz i wyjaśnienie sposobu zasilania prądem. Następnie 2 godziny jazd testowych, z wykorzystaniem 7 modeli gamy EQ, podczas których każdy uczestnik ma okazję poprowadzić każdy dostępny samochód. Dzięki temu można osobiście porównać parametry aut, poznać ich charakterystykę oraz zrozumieć, ile udogodnień niesie za sobą motoryzacyjna elektryfikacja.

EQ Tour – lista modeli dostępnych na szkoleniu

Podczas prezentacji prasowej mieliśmy do dyspozycji ten sam zestaw aut, co „regularni” uczestnicy kursu:

  • EQA 250,
  • EQB 300,
  • EQB 350,
  • EQC 400,
  • EQE AMG 43,
  • EQS 580,
  • EQV 300.

Poza wprowadzanym w tej chwili na rynek EQS SUV, są to więc wszystkie aktualnie dostępne modele aut elektrycznych marki ze Stuttgartu.

EQ Tour

EQ Tour, fot. Kamila Nawotnik

EQ Tour – czego się nauczysz?

Szkolenie EQ Tour pozwala zrozumieć nie tylko napęd, ale także technologie ułatwiającą codzienne poruszanie się po ulicach. Jedną z nich jest np. haptyczny pedał przyspieszenia, który pozwala ograniczyć nadmiarowy pobór prądu poprzez utwardzanie pedału w momencie naciskania. To znaczy – jeśli na przykład w trybie jazdy Eco postanowicie „zrywnie” przyspieszyć, auto wam to uniemożliwi, poprzez opór na pedale. Uczucie przypomina włożenie tam drewnianego klocka, który nie pozwoli wcisnąć pedału mocniej, niż wskazuje na to optymalna siła nacisku, wyliczona przez komputer pokładowy.

Kolejnym rozwiązaniem jest „inteligentna” rekuperacja. Zapewne słowo to kiedyś już obiło się większości o uszy – chodzi o odzyskiwanie energii elektrycznej podczas hamowania. W niektórych autach technologia ta pozwala całkowicie wyhamować samochód bez wciskania hamulca, a w innych po prostu będzie wspomagać hamowanie do określonej prędkości (zazwyczaj do osiągnięcia 10-15 km/h). Tak czy siak, poziom naładowania akumulatora trakcyjnego tylko na tym zyskuje.

Marka Mercedes-Benz w modelach EQ wprowadziła nie tylko możliwość dostosowania poziomu rekuperacji za pomocą manetek przy kierownicy, ale też tryb automatyczny. Przyznam, że osobiście jestem nim zachwycona. Przykładowo: podczas jazdy, auto – za pomocą czujników i radarów – nieustająco bada drogę przed nami. Jeśli wykryje pojazd poprzedzający, dostosuje poziom hamowania tak, aby wyrównać prędkość. Jeśli natomiast droga przed nami będzie pusta, a my zdejmiemy stopę z pedału przyspieszenia, samochód przejdzie w tryb żeglowania lub naturalnie wytraci prędkość. To samo dzieje się przy skręcaniu lub dojeżdżaniu do ronda.

Czymś, czego elektrykom odmówić nie można, jest wysoki komfort jazdy. Mowa tu nie tylko o zazwyczaj świetnie zestrojonym zawieszeniu, ale przede wszystkim o ciszy – brak silnika spalinowego znacząco ogranicza hałas odczuwany w kabinie. Auta tego typu nie mają też tendencji do szarpania (brak skrzyni biegów), za to jeżdżą bardzo płynnie, bez żadnych wibracji. Warto doświadczyć takiej jazdy, aby wyrobić sobie własne zdanie na ten temat. Zapewniam, że emocje będą tylko pozytywne!

W tym roku cykl dobiegł już końca, a prezentacja prasowa była zwieńczeniem serii szkoleń EQ Tour, podczas których  700 uczestników pokonało 50 000 kilometrów, oszczędzając 4000 litrów paliwa. Imponujący wynik, prawda? Jeśli nie załapaliście się na tegoroczną edycję, uspokajam – kolejna już w przyszłym roku!

Zobacz jak to wygląda na filmie.

Source: Cykl szkoleń EQ Tour, czyli Mercedes wprowadza kierowców w świat elektromobilności – relacja

Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid – jeździłyśmy obiema hybrydami. Czy są warte swej ceny?

81 lat na rynku – tyle zajęło Jeepowi przejście od produkcji docenianych na polu walki pojazdów wojskowych, do aut używanych na co dzień, chwalonych za solidne wykonanie. Przez lata amerykańska marka ukierunkowała była na grupę docelową kierowców, szukających samochodu dobrze sprawdzającego się zarówno w aglomeracji, jak i w terenie. Teraz, ze względu na ogólnoświatowy trend, także Jeep skręca w stronę elektromobilności. Najświeższym tego przykładem jest nowa technologia e-Hybrid, którą zastosowano w dwóch modelach, które znamy od roku. To Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid.

Dlaczego Jeep chwali się hybrydą, skoro to ma już hybrydy w swoich samochodach? Sama zadawałam sobie to pytanie! Odpowiedź okazała się prosta – e-Hybrid to nieco inny rozwiązanie, niż obecny na rynku 4xe. 

Jeep Renegade e-Hybrid

Jeep Renegade e-Hybrid

Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid – technologia

Przede wszystkim mamy tu do czynienia z napędem wyłącznie na przód, podczas gdy w 4xe napędzane są obie osie. Po drugie, podczas gdy 4xe dostępne jest w modelach Renegade, Compass oraz Wrangler, technologię e-Hybrid znajdziemy, póki co, tylko w dwóch pierwszych pojazdach. Po trzecie – ani Renegade, ani Compass w wersji e-Hybrid nie ma dodatkowych klap, skrywających gniazda do ładowania. 

E-hybrid to tzw. miękka hybryda. Silnik spalinowy jest tu wspomagany przez dwa akumulatory. Wraz z prezentacją tego rozwiązania Stellantis zaprezentował w Jeepie swój nowy, czterocylindrowy silnik benzynowy o pojemności 1,5 litra z turbodoładowaniem.

Serce obu modeli z e-Hybrid ma moc 130 KM oraz 240 Nm maksymalnego momentu obrotowego, co umożliwia osiągnięcie prędkości maksymalnej 191 km/h (Renegade) i 193 km/h (Compass). W obu przypadkach pierwsza setka gości na liczniku po około 10 sekundach. Ten dość długi czas jest bardzo odczuwalny, a odmiany e-Hybrid zdecydowanie nie należą do najbardziej dynamicznych na rynku w tym segmencie. Szczerze mówiąc, wydały mi się powolne i tym bardziej smuci mnie fakt, że w chwili obecnej, jeśli zależy nam na jednostce spalinowej, w katalogach obu modeli nie przewidziano napędu o większym potencjalne mocy i momentu. 

Układ e-Hybrid obejmuje też wspomniane wcześniej dwie jednostki elektryczne 48-woltowe. Jedną z nich zamontowano w tunelu centralnym pomiędzy przednimi siedzeniami, natomiast drugą umieszczono w 7-biegowej, dwusprzęgłowej skrzyni.. Generując moc 20 KM i 135 Nm momentu, to właśnie ten „generator prądu” odpowiada za boost momentu obrotowego podczas ruszania.

Silniki elektryczne działają podobnie jak w innych tego typu hybrydach. Angażowane są przy minimalnych prędkościach i odpowiadają m.in. za uruchamianie i ruszanie samochodu oraz odzyskiwanie energii przy hamowaniu.

Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid – wrażenia z jazdy

Po kilkudziesięciu przejechanych kilometrach – Renegadem oraz Compassem – muszę przyznać, że zastosowana technologia nie wpływa na komfort prowadzenia samochodu i sprawia, że jazda faktycznie odbywa się płynnie. Jednocześnie, przy właściwym, pełnym cierpliwości traktowaniu, realnie przekłada się na relatywnie niskie zużycie paliwa. W obu autach spokojna jazda po mieście i drogami podwarszawskimi zaowocowała zużyciem na poziomie 5,7-6,3 litra. Jeśli natomiast – na siłę – będziecie starali się wyrwać moc z silnika, spodziewajcie się wzrostu tej wartości do okolic nawet 10 litrów na 100 km. 

Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid w wersji Upland

Na prezentacji oba modele pojawiły się w wersji specjalnej Upland – jest ukłonem w stronę ochrony środowiska. Może rzeczywiście przypaść do gustu wszystkim „ekofreakom”. Wyróżnia ją nowy i bardzo atrakcyjny, szaro-błękitny lakier Matter Azur, dostępny wyłącznie w tej wersji. Karoserię zdobi czarny dach oraz czarne, błyszczące felgi 17-calowe (Renegade) lub 18-calowe (Compass). We wnętrzu natomiast goszczą detale w kolorze kawowego brązu, imitujące metal. Nie mogło zabraknąć też materiałów pochodzących z recyklingu.

Lepiej pod względem wykończenia wnętrza wypada oczywiście Compass, w którym na desce rozdzielczej znalazło się o wiele więcej miękkich materiałów. To sprawia, że kabina jest bardziej przytulna niż plastikowy kokpit Renegade’a. 

Ciekawostką są fotele. Wykończone zostały ekoskórą oraz materiałem z włókien polimerowych. I teraz uważajcie – te włókna pochodzą z recyklingu, a do ich wytworzenia użyto tworzyw wyłowionych z morza!

Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid – cena w Polsce

Według statystyk prezentowanych podczas jazd testowych, w 2022 roku co trzeci Jeep sprzedawany w Europie i co czwarty w Polsce był zelektryfikowany. Dlaczego najpierw nie zaprezentowano miękkiej hybrydy, a potem jej naturalnego zastępcy w postaci technologii plug-in? Nie wiem.

Modele Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid skierowane są raczej do osób spokojnie poruszających się głównie w mieście, cechujących się dużą dozą cierpliwości. 130 KM mocy to niedużo, nawet mieście, a brak napędu na obie osie odbiera to, czym marka zasłynęła na całym świecie – doskonałe właściwości terenowe. Żałuję też, że w ofercie (na ten moment) nie przewidziano mocniejszych wersji, choć rozumiem, że w tych modelach chodziło tez o uzyskanie możliwie niskiego zużycia paliwa i sporego zasięgu auta. Poza tym, odkładając na chwilę na bok technikalia, trzeba przyznać, że testowane samochody w wersji specjalnej Upland są po prostu atrakcyjne i mogą się podobać.

W przypadku kupna Renegade’a z najtańszą wersją wyposażenia Longitude należy szykować 124 900 zł. Kolejna opcja to wariant 1.6 MJD w wersji Limited. Upland kosztuje minimum 146 500 zł, natomiast topowy wariant „S” wyceniono na 153 200 zł. 

W przypadku Compassa jest odrobinę drożej. Zastosowanie technologii e-Hybrid w tym modelu wymaga dopłaty w stosunku do napędu konwencjonalnego – należy tu wydać minimum 149 900 zł, w wersji Upland 177 600 zł, natomiast topowe wyposażenie „S” wycenione zostało na 186 100 zł.

Według aktualnych katalogów, żaden z tych modeli nie oferuje układu mocniejszego niż 130 KM. Wyjątkami są jedynie odmiany 4xe…

Czy e-Hybrid w Jeepach ma szansę na sukces? Czas pokaże!

Source: Jeep Renegade e-Hybrid i Jeep Compass e-Hybrid – jeździłyśmy obiema hybrydami. Czy są warte swej ceny?

Lot balonem z widokiem na Warszawę! Sprawdź atrakcję od FREE NOW

Zapnijcie pasy i uważajcie. Jeśli od zawsze marzyliście by wzlecieć w niebo balonem, teraz macie szansę. Aplikacja FREE NOW postanowiła udostępnić nową atrakcję dla swoich użytkowników, a my sprawdziłyśmy jak to jest wznieść się w wiklinowym koszu.

Jeśli pierwszy raz słyszycie o FREE NOW, to wiedzcie, że jest to aplikacja umożliwiając korzystanie z usług mobilności miejskiej, a mówiąc prościej – wynajem taksówki, hulajnogi elektrycznej, e-skuteru, e-roweru lub auta na minuty. Główna siedziba platformy FREE NOW mieści się w Niemczech.

Akcja przeprowadzona przez aplikację transportową rozpoczęła się w czwartek 21 lipca i potrwa do soboty, 23 lipca. w tym czasie, w godzinach wieczornych, użytkownicy zapisani na lot balonem mają możliwość wskoczenia do 5-osobowego kosza, poczucia na głowie żaru od buchającego ognia oraz wzniesienia się balonem nad Błoniami Stadionu Narodowego w Warszawie.

Zasada jest prosta – aplikacja każdego dnia otwiera rejestrację na loty, a wszystko co trzeba zrobić, to:

  1. zainstalować aplikację FREE NOW
  2. kliknąć opcję lotu balonem
  3. zarezerwować wybrany termin
  4. pojawić się przy stadionie o wyznaczonej godzinie

Najlepsza informacja jest taka, że lot jest absolutnie darmowy! Zapisy odbywają się według zasady „Kto pierwszy, ten lepszy”. Szczegóły dotyczące kursu i dokładnej lokalizacji strefy zostaną przesłane mailowo do użytkownika. Naturalnie, liczba miejsc jest ograniczona, a sam lot zależny od warunków pogodowych.

Balon wznosi się na wysokość około 60 metrów, a cała przygoda trwa kilka minut. Przyznam jednak, że – mając okazję wypróbować tę atrakcję – uczucie towarzyszące „podniesionemu koszowi” jest bardzo specyficzne. Z jednej strony czuć ekscytację, a z drugiej lekki niepokój przemieszany z zastrzykiem adrenaliny. Polecam Wam przekonać się o tym na własnej skórze, zwłaszcza jeśli marzy Wam się w przyszłości dłuższy i wyższy przelot!

Krzysztof Urban, dyrektor zarządzający FREE NOW w Polsce

Już teraz w 170 miastach Europy oprócz przejazdów z kierowcą oferujemy wszelkie opcje mikromobilności i carsharing. Naszą misją jest przekonywanie o multimodalnym korzystaniu z transportu, a co za tym idzie – ograniczenie liczby aut prywatnych na ulicach miast. Udostępniamy dziś darmowy lot balonem w Warszawie jako wyraz naszych starań, aby mieszkańcy dostrzegali, jak wiele opcji transportowych oferują ich miasta. Przy okazji chcemy zapewnić naszym użytkownikom nietypową atrakcję, dzięki której mają możliwość podziwiania piękna Warszawy z lotu… FREE NOW.

Ta nietypowa, letnia atrakcja dla użytkowników FREE NOW organizowana jest w największych miastach w Europie. Balon odwiedził już Mediolan oraz Dublin, a teraz zawitał do Warszawy. Do końca roku pojawi się we wszystkich największych miastach, w których dostępne jest FREE NOW, m.in.: Madrycie, Paryżu, Londynie, Hamburgu, Lizbonie. 

Source: Lot balonem z widokiem na Warszawę! Sprawdź atrakcję od FREE NOW

Renault Megane E-Tech elektryczne – test długodystansowy, opinia, zasięg. Najlepszy elektryk na rynku?

Spis treści:

Zacznijmy od konkretów. Płyta podłogowa elektrycznego Renault Megane E-Tech została zaprojektowana od podstaw, aby móc równomiernie ułożyć ultracienki akumulator trakcyjny. Dzięki takiemu założeniu uzyskano wybitnie dużo przestrzeni we wnętrzu. Dodatkowo zwiększono rozstaw osi i zamontowano ładne, opływowe, 20-calowe felgi. Z jakim efektem?

Patrząc na Megane E-Tech elektryczny trudno nie myśleć o tym, jak świetnie wygląda. Zaokrąglone, masywne kształty niczym z crossovera, przeplatają się tu z kompaktowym, zwinnym charakterem hatchbacka. Stonowany, szary lakier Rafale z perłowym wykończeniem oraz złote detale w matowym wykończeniu doskonale współpracują z charakterystycznie rozplanowanymi światłami.

Renault Megane E-Tech Elektryczne

Renault Megane E-Tech elektryczne – wygląd

Zestaw świateł LED z przodu rozpoczyna specjalną sekwencję powitalną, zachwycając dynamicznym tańcem tuż po wykryciu zbliżającego się właściciela auta. Idę o zakład, że gdyby Megane dorobiła się ogona, machałaby nim ochoczo na powitanie. Nowe logo Renault zostaje wyświetlone tuż pod drzwiami oświetlając ziemię o zmroku. Klamki drzwi wysuwają się, by tuż po ruszeniu się dla bezpieczeństwa schować się.  Nad centralną częścią z przodu auta reflektory rozdziela ładne, nowe logo Renault, po kuracji odmładzającej. Jest po prostu ogromne – większe od dłoni! Z początku zastanawiałam się nad jego wielkością, lecz po chwili zwróciłam honor projektantom – tu wszystko ma idealne proporcje!

Kolejnym miłym akcentem jest geometryczny kogut w rogu przedniej szyby, nawiązujący do symbolu Francji. Ten element skojarzył mi się z podobnym akcentem w samochodach marki Jeep i muszę przyznać, że to świetny pomysł na podkreślenie „narodowości” auta. Wszak Francuzi słyną z wspaniałej architektury, świetnego designu i znanych wynalazców i widać, że całą tę „dobroć” postanowiono zawrzeć w tym jednym aucie! Po prostu Renault jest dumne ze swojego pochodzenia.

Kolejne logo zagościło nad przednim prawym nadkolem, zdobiąc osłonę gniazdka. Uniwersalny port Combo 2 został ukryty bardzo schludnie, a jego obsługa jest banalna i pozwala na podpięcie auta – a de facto – akumulatora do zarówno złącza type 2 jaki i szybkiego CCS.

Wizualnie tył nowego Megane elektrycznego jest o wiele spokojniejszy, choć ma równie energiczny stracił charakter jak przód – typowy dla modeli Megane. Podczas jazdy, kierowcy jadący za Megane mogą podziwiać tylną listwę z pulsującym efektem włókien 3D. Brzmi intrygująco? Wyobraźcie sobie moją minę, gdy usłyszałam o światłach „morowanych”. Już tłumaczę. Wg Słownika Języka Polskiego oznacza to „nadawanie efektu falistego o nierównomiernym połysku”. Uzyskany efekt jest fenomenalny!

Renault Megane E-Tech Elektryczne - światła

Aerodynamika odgrywa tu zresztą ważną rolę, co doskonale widać po obłej i smukłej sylwetce auta. Nowa platforma CMF-EV pozwala na zastosowanie całkowicie płaskiej podłogi. Proporcje też są zaskakujące – Megane E-Tech elektryczne ma zaledwie 1,50 metra wysokości. Stojąc przy nim, jestem w stanie bez problemu sięgnąć centralnej części dachu. A jednak, miejsca w kabinie jest naprawdę dużo. 209 mm miejsca na nogi z tyłu, 33 litry schowków i poszerzona kabina zapewniają więcej przestrzeni dla pasażerów. Renault osiągnął w tej kwestii doskonałość – samochód maksymalne wykorzystuje przestrzeń i nie marnuje się tu żaden centymetr.

Renault Megane E-Tech Elektryczne – bagażnik

Atutem jest też głęboki bagażnik. Pojemność 440 litrów pozwala na zmieszczenie kilku sporych toreb zakupowych, dwóch dużych walizek podróżnych, lub trzech kabinówek. W ukrytej komorze pod podłogą bagażnika wygospodarowano półkę przeznaczoną do przechowywania kabli, więc nie zabierają nam one miejsca. Jeśli ich na co dzień nie potrzebujemy, możemy wyjąć tworzywo (styropianowe), które zapobiega rysowaniu powierzchni kufra kablami, i uzyskujemy w ten sposób kolejną głęboką komorę, którą można wykorzystać np. do przewozu butelek.

Renault Megane E-Tech Elektryczne - tylna kanapa

Renault Megane E-Tech elektryczne – wnętrze

Zmiany, jakie zaszły we wnętrzu piątej generacji, nadają kabinie wymiar niemal kosmiczny. Na zwrócony w stronę kierowcy kokpit składa się zestaw dwóch, 12-calowych wyświetlaczy. To w sumie 24 cale i prawdziwe centrum dowodzenia. Renault twierdzi, że wnętrze jest oszczędnie stylistyczne, ale nie jest to określenie, które przychodzi mi do głowy patrząc na testowaną, najwyższą wersję wyposażenia Ionic. Dlaczego? Tapicerka i panele drzwiowe wykonane zostały z materiałów pochodzących z recyklingu. Przeplatają się one z – uwaga – laserowo wycinanym drewnem lipowym, okalającym deskę rozdzielczą. Te drewniane panele wyglądają jak równo poukładane, malutkie kosteczki, a w dodatku, gdzieniegdzie, przenika przez nie ambientowe oświetlenie LED. O ile jednak w tym przypadku „skromne” jest niewłaściwym określeniem, o tyle spokojnie można tę kabinę opisać jako wykończoną ze smakiem, wysublimowaną, elegancką. Zdecydowanie bardziej przypomina auta segmentu premium.

Renault Megane E-Tech Elektryczne – wrażenia z jazdy

Jestem zaskoczona tym, jak dobrze mi się jeździ piątą generacją. To nie tak, że spodziewałam się czegoś topornego, ale mimo wszystko Megane przebiło moje oczekiwania. Typowy dla pojazdów elektrycznych nisko osadzony środek ciężkości, w połączeniu z komfortowo zestrojonym zawieszeniem sprawiają, że każdy kolejny kilometr jest okazją do odpoczynku. Wersja Iconic EV60 (220 KM mocy) wydaje się jednocześnie być względnie lekka, choć faktycznie waży ok. 1600 kilogramów. Podobną masę ma np. elektryczny Hyundai Kona, tam jednak jest ona o wiele bardziej odczuwalna. Dodając do tego wszystkiego doskonale zestrojony układ kierowniczy, ze zmiennym przełożeniem w zależności od trybu jazdy, i szereg technologii wspierających kierowcę, otrzymujemy samochód, który po prostu chce się zatrzymać na długie lata.

Renault Megane E-Tech Elektryczne - system open R Link

Nawet zasięg nie jest tu żadnym problemem. Wprawdzie oficjalne pomiary wg norm WLTP mówią o 450 km na jednym ładowaniu, ale u mnie bardziej realne było 350-380 kilometrów. Taka wartość wynika z mojego dynamicznego stylu jazdy, można więc założyć, że to raczej pesymistyczny zasięg. Wiem też, że Karolina z naszej redakcji radzi sobie z ekojazdą lepiej i osiągała ok. 400 km. A to już naprawdę dużo, jak na elektryka!

Renault Megane E-Tech Elektryczne – zasięg i ładowanie

Proces ładowania jest naprawdę łatwy – auto można podpiąć zarówno do złącz typu type 2 (prąd przemienny AC), jak i do szybkiej ładowarki CCS zasilającej auto prądem stałym (DC). W domu bez problemu podepniemy Megane do zwykłego gniazdka 220-230 V lub do ewentualnego wallboxa 11 kW-owego. Przyjeżdżamy do domu z pracy (czyli zwykle po przejechaniu maksymalnie 50 kilometrów), podłączamy samochód i się ładuje przez całą noc. Tanio (bo w taryfie nocnej) uzupełniamy energię w akumulatorze i rano znów mamy pełny zasięg. Gdy chcemy podładować auto w mieście, warto wybierać miejsca, w których jednocześnie zrobimy zakupy, czy np. możemy pójść na poł godzinny spacer. Warto planować ładowanie, jeśli nie mamy możliwości zasilania elektryka prądem pod domem.

Ile należy zarezerwować sobie czasu? Poniżej przedstawiam tabelę, pokazującą jak wyglądało to w moim przypadku przy poszczególnych rodzajach ładowarek:

standardowe gniazdko 2,2 kW stacja szybkiego ładowania gniazdko 11 kW stacja szybkiego ładowania 50 kW
czas ładowania 0-100% 27h 48 min 6h 18 min 1h 34 min
czas ładowania 580% 19h 47 min 3h 57 min 52 min
miasto trasa mieszany
średni pobór energii 15,6 kWh 18 kWh 16,4 kWh
Czas ładowania Renault Megane E-Tech elektrycznego / motocaina.pl

Jak widać, najwięcej cierpliwości trzeba miec przy ładowaniu z gniazdka domowego, jednak nikt kupujący takie auto nie będzie tego w ten sposób robił – zwykle w domu montujemy wallboxa, a wtedy, maksymalnie po 6 h (przy założeniu zupełnego rozładowania akumulatora co zwykle się nie zdarza), mamy znów blisko 400 km zasięgu. Taki „elektryk” jest doskonałą propozycją dla osób mieszkających w domu jednorodzinnym lub mających możliwość skorzystania z ładowania np. w miejscu pracy. Wówczas podłączacie auto np. na noc i na bieżąco uzupełniacie wykorzystaną energię. Renault pozwala zaprogramować ten proces – kierowca ma możliwość ustawienia m.in. godzin ładowania. Obok gniazdka umieszczono natomiast kolorową diodę, wskazującą na aktualny tryb: łączenie ze stacją ładującą, ładowanie, gotowość do odpięcia wtyczki.

Renault Megane E-Tech Elektryczne - ładowanie

Przy stacji szybkiego ładowania 50 kW proces wygląda o wiele płynniej. Na 0-80% potrzebujecie realnie ok. 55 minut, natomiast 100% naładowania pojawi się po kolejnych 30 minutach. Odradzamy jednak ładowanie akumulatora do pełna tym sposobem – po pierwsze to skraca żywotność akumulatora, a po drugie (jak być może już zauważyliście), ostatnie 20% uzupełnia się o wiele wolniej – dokładnie tam samo, jak np. w smartfonach. Szkoda zatem marnować czas i zajmować miejsce innym.

Tu przechodzimy do największej bolączki – infrastruktura. Liczba stacji ładowania jest o wiele mniejsza niż stacji benzynowych, przy czym zazwyczaj dostępna jest jedna wtyczka danego rodzaju (łącznie, maksymalnie 3-4 sloty). Tak wygląda stolica, a trudniej jest na trasie wyjazdowej. To nie wina Renault rzecz jasna, bo wyprodukowali świetny samochód, jednak albo będziemy go eksploatować w duzych aglomeracjach, albo mając domową stację ładowania (w rozumieniu gniazdko, wallbox, fotowoltaikę, magazyn energii itd).

Renault Megane E-Tech Elektryczne – opinia

Skoro powyższe problemy z infrastrukturą są mało związane z marką Renault, to warto mieć świadomość, że w kraju bardziej przyjaznym autom elektrycznym (czyli w całej zachodniej Europie) lub w sytuacji bycia niezależnym od publicznych ładowarek, ta kwestia staje się mało istotna.

Podsumowując: spędziłam z Renault Megane E-Tech Elektrycznym cały miesiąc i wiem jedno – nie było absolutnie żadnego momentu, w którym zawiodłabym się na tym samochodzie. To niezwykle udane auto! Brawo Renault!

Source: Renault Megane E-Tech elektryczne – test długodystansowy, opinia, zasięg. Najlepszy elektryk na rynku?

Ford Puma ST – test i wrażenia z jazdy. Opinia: żabka zwinniejsza niż kot

Gdy tylko Puma pojawiła się na rynku, pomyślałam „fajnie byłoby pojeździć wersją ST”. I tak oto – doczekałam się. Chcecie wiedzieć, jakie wrażenie na mnie zostawiła sportowa odmiana Pumy? Zacznijmy od podstaw.

Ford Puma ST – technologia i systemy wsparcia kierowcy

Funkcjonalność, z mojej perspektywy, stanowi w każdej nowej Pumie najmocniejszy punkt. Ford Puma już standardowo oferuje FordPass Connect, czyli system pozwalający na zdalne otwieranie i zamykanie drzwi, funkcję lokalizacji pojazdu oraz hotspot Wi-fi. Jest także tempomat, ABS z elektronicznym rozdziałem siły hamowania, układ stabilizacji toru jazdy i wspomaganie ruszania na wzniesieniach oraz system utrzymywania auta w pasie ruchu.

Fot. Kamila Nawotnik

Ford Puma ST – bagażnik

No i nie zapominajmy o świetnie przemyślanym bagażniku z podwójnym dnem. Wyjściowo kufer mieści niecałe 380 l, a dzięki komorze Megabox zyskuje dodatkowe 80 litrów (łącznie 456 l). Komora ta posiada korek, który pozwala bez problemu spuścić zebraną wodę (na przykład po butach narciarskich lub myciu psa) bezpośrednio na drogę. W Pumie ST to rozwiązanie zostało utrzymane, więc samochód nie stracił w zasadzie nic ze swojej funkcjonalności na rzecz aspektu sportowego.

Ford Puma ST – silnik i dane techniczne

Skoro Whitney Houston miała fenomenalny głos, to jej siostra też może mieć spory talent, prawda?

Kiedy Ford Performance macza palce w projekcie jakiegoś auta, musi wyjść coś dobrego. Pokazał to przykład modeli Focus, Mustang i Fiesta. Ta ostatnia stanowiła największą podporę dla nowej Pumy, ponieważ samochody te dzielą jedną platformę oraz w swoich topowych odmianach napędzane są tą samą jednostką. Tych podobieństw jest więcej – w Pumie znajdziemy tę samą manualną skrzynię biegów z sześcioma przełożeniami. Skok dźwigni jest krótki, a sam drążek mały, wykończony skórą z przeszyciami. Przekładnia działa zwinnie i bezproblemowo, co pozwala wydobyć maksimum potencjału z 3-cylindrowej jednostki 1.5 EcoBoost, o mocy 200 KM i momencie obrotowym wynoszącym 320 Nm. Dobrze zgadujecie – tej samej, którą znajdziemy w zwinnym hatchbacku.

O ile jednak Fiesta ST rozpędza się do „setki” w 6,5 sekundy, o tyle Puma ST robi to w 6,7 sekundy. Różnica wynika w zasadzie tylko z masy własnej auta. SUV Forda waży o 100 kg więcej niż hothatch, ale sami musicie przyznać, że nie jest to jakaś wielka przepaść. Inny jest także, o dziwo, dźwięk układu wydechowego. Wyróżnikiem Fiesty ST jest fenomenalny warkot i charczenie dochodzące z rur wylotowych przy dociskaniu pedału gazu oraz przy zmianie biegu. To auto „gada” lepiej niż niejeden przedstawiciel segmentu sportowego i mniej więcej tego samego spodziewałam się po Pumie ST.

Fot. Kamila Nawotnik

Ford Puma ST – wrażenia z jazdy

Crossover okazał się jednak trochę spokojniejszy. Choć nadal słyszę go podczas jazdy i przyjemnie strzela przy spalaniu mieszanki w kolektorze wydechowym, to w porównaniu z Fiestą ST wypada jednak słabiej. Ciekawostką jest też fakt, że z tyłu zabrakło dyfuzora – elementu szalenie charakterystycznego dla wszelkich sportowych aut.

Dlaczego w ogóle porównuję Pumę z Fiestą? Otóż, Fiesta ST jest jedną z najciekawszych i najlepszych propozycji w segmencie hot-hatchy. Skoro SUV Forda dzieli z nią wiele rozwiązań technicznych, to oznacza, że już na starcie należy okazać mu większą uwagę. Wiem też – między innymi po sobie, że szukając nowego auta, zastanawiałabym się nad tymi dwoma modelami. Nie różnią się drastycznie wielkością – rozstaw kół jest tu większy o 9 cm (2588 mm w przypadku crossovera), natomiast Puma ST jest szersza od hatchbacka o 7 cm i wyższa o 5 cm.

Puma na pewno jest praktyczniejsza (choćby ze względu na bagażnik), ale stawiając przede wszystkim na sport, wybrałabym jednak Fiestę.

To nie znaczy, że Pumy ST nie warto mieć

Bo warto! To wciąż samochód szybki, bardzo zwinny i dysponujący szalenie precyzyjnym sterem. Podczas jazdy zaskoczyło mnie to, jak bezpośredni jest układ kierowniczy. W zasadzie każdy, najmniejszy kąt obrotu kierownicy skutkował natychmiastową reakcją na kołach. To dawało mi poczucie dużej kontroli nad samochodem i podnosiło pewność podczas prowadzenia.

Fot. Kamila Nawotnik

Jak pisałam we wstępie, jadąc Pumą, zastanawiałam się, jaka byłaby Puma ST. Natomiast wsiadając do ST, od razu pomyślałam: „ciekawe, jak wyszłaby im Puma RS?”. Crossover Forda ma swój temperament, jest ciekawy – moim zdaniem zwłaszcza wizualnie i zwłaszcza z prezentowanym na zdjęciach lakierem „Mean Green” (dopłata 5000 zł). A jazda nim sprawia, że macie ochotę sięgnąć po jeszcze więcej. Pozostawia u kierowcy mały niedosyt, ale dla mnie to duża zaleta tego auta. Zwłaszcza gdy wyjedziecie nim na tor, bo sprawia, że ciągle chcecie wycisnąć z niego jeszcze więcej.

W wyposażeniu opcjonalnym, za 4650 złotych, można kupić pakiet Performance, dokładający mechanizm różnicowy o zwiększonym tarciu wewnętrznym (LSD), Launch Control oraz Performance Shift Light – wskaźnik optymalnego momentu zmiany przełożenia. Wszystko po to, by było szybciej, lepiej, precyzyjniej.

Ford Puma ST – wnętrze

Pomimo, że w sposób typowy dla Forda, Puma ST ma w środku całkiem sporo plastiku, to ogólne wrażenie poprawiają chociażby sportowe fotele z jednobryłowym oparciem. Obszyte skórą i alcantarą, mają sportowe korzenie marki Recaro, co podkreślają stosowne metki. Nie zabrakło również liter „ST” na wysokości zagłówka oraz możliwości elektrycznej zmiany ustawień foteli.

Fot. Kamila Nawotnik

Generalnie, dla osób obeznanych z autami Forda, kokpit nie będzie stanowił sporego zaskoczenia. Układ jest klasyczny, z 8-calowym ekranem dotykowym wystającym nad konsolą centralną. Osobiście wolałabym, by wyświetlacz został „wklejony” w panel tak, aby nie odbierał dodatkowo przestrzeni, ale… jest jak jest.

Fot. Kamila Nawotnik

System multimedialny (Ford Sync 3 z nawigacją satelitarną) pozwala na parowanie ze smartfonem za pomocą Blutooth, AppLink, Apple CarPlay lub Android Auto, natomiast audio firmy B&O (ze wzmacniaczem 575 W, 10 głośnikami i subwooferem) przyjemnie wyciąga wszystkie tony słuchanych piosenek. To wszystko oferowane jest w standardowym wyposażeniu Pumy ST, nie wymaga więc dopłaty. Brawo!

Ford Puma ST – cena i wyposażenie

O ile podstawowa Puma stanowi wydatek rzędu 76 300 zł, o tyle odmiana ST wymaga wyłożenia na stół 128 400 zł. W ofercie dostępny jest także wariant ST X, wyceniony na 140 900 zł, z opcjonalnym dachem panoramicznym i hakiem holowniczym oraz standardowymi reflektorami Full LED w stylistyce GT, ze światłami do jazdy dziennej LED (w ST są ledowe reflektory projekcyjne ze światłami do jazdy dziennej i mijania).

Ford Puma ST – zalety

  • Wyrazisty lakier Mean Green
  • Bogate wyposażenie standardowe wersji ST
  • Precyzyjny układ kierowniczy
  • Wygodne fotele sportowe
  • Uczucie radości podczas dynamicznej, sportowej jazdy

Ford Puma ST – wady

  • Dużo plastiku we wnętrzu
  • Ekran dotykowy wystający nad kokpitem
  • Dość ciasne wnętrze

Source: Ford Puma ST – test i wrażenia z jazdy. Opinia: żabka zwinniejsza niż kot

Skoda Octavia iV Combi – test, opinia, wrażenia z jazdy: złoty środek?

Testowany egzemplarz w wersji Style został wykończony beżową tapicerką – częściowo skórzaną, a częściowo wykonaną z zamszu. W połączeniu z elementami aluminiowymi efekt jest bardzo przyjemny dla oka i wręcz w jakiś sposób ponadczasowy. Na ten drugi aspekt wpływa też projekt deski rozdzielczej, wykonanej zarazem prosto, elegancko i porządnie. To już nie plastikowy samochód lub flotowe auto, które po prostu „jest”. Teraz Octavia faktycznie coś sobą reprezentuje.

Fot. Kamila Nawotnik

Skoda Octavia iV Combi – wnętrze

Nowa Octavia to także nowy system rozrywki. Obsługa infotainmentu możliwa jest za pomocą dotykowego ekranu o przekątnej do 10 cali. Nowa technologia pozwala na powiązanie samochodu ze smartfonem z wykorzystaniem Android Auto, Apple CarPlay oraz MirrorLink. Wyświetlacz ma ładną, wyraźną i dobrze skontrastowaną grafikę, a jego obsługa jest dość intuicyjna. Sterowanie głośnością odtwarzanego dźwięku możliwe jest m.in. za pomocą dotykowego suwaka, subtelnie ukrytego pod ekranem. W praktyce jest to rozwiązanie skuteczne, choć wymaga „smarowania” palcem po materiale piano black, użytym do wykończenia panelu. To, jak wiemy, często zostawia irytujące ślady i bardzo zgrabnie podkreśla zgromadzony kurz.

Nowością w modelu jest czytelny i wygodny wyświetlacz head-up (opcjonalnie za 2750 zł). Kierowca ma możliwość skonfigurowania jego położenia (wysokość i orientacja pozioma) oraz informacji, które będą na nim wyświetlane. Dane prezentowane są bezpośrednio na szybie czołowej, co nie tylko wygląda estetycznie, ale i faktycznie, a poza tym korzystnie wpływa na komfort i bezpieczeństwo podczas jazdy.

Fot. Kamila Nawotnik

Jedną z największych zalet, w zasadzie wszystkich modeli Skody, jest to, że samochód fantastycznie wykorzystuje przestrzeń narzuconą przez nadwozie. Często (zwłaszcza w przypadku marek premium) patrząc na pojazd, wydaje nam się on bardzo muskularny i duży, a po wejściu do środka robi się zaskakująco ciasny. W przypadku Skody ta przestrzeń jest wykorzystana maksymalnie – w kabinie da się oddychać pełną piersią. Bagażnik iV Combi mieści 490 litrów ładunku, ale nie musicie się martwić o to, gdzie schować kabel do ładowania. Pod podłogą bagażnika umieszczona została dodatkowa półka, przeznaczona właśnie do tego celu.

Kolejnym elementem wpływającym na wrażenie elegancji we wnętrzu jest bezramkowe lusterko wsteczne. Ograniczona ilość plastików, sporo skóry i świetnie dobrana kolorystyka sprawiają, że środek naprawdę może się podobać i nie zdziwię się, jeżeli za 10 lat nadal będzie wyglądał świetnie.

Skoda Octavia iV Combi – wyposażenie

Aktualnie Skoda Octavia oferuje bardzo bogatą gamę systemów bezpieczeństwa, już w standardowym wyposażeniu. Są to chociażby adaptacyjne światła LED, które świetnie przystosowują się do sytuacji na drodze i są bardzo czujne, jeżeli chodzi o dostosowywanie wiązki do aktualnych warunków. Ciekawym smaczkiem tutaj jest także efekt towarzyszący przełączeniu się na światła długie, widoczny szczególnie nocą. Kierowcy ukazuje się wówczas otwierająca się kurtyna świetlna.

Fot. Kamila Nawotnik

Czwarta generacja Octavii niesie ze sobą też nowe funkcje w zakresie bezpieczeństwa. Do tego zestawu należy system Collission Avoidance Assist, który w momencie bezpośredniego zagrożenia kolizją, zwiększa promień skrętu, co pozwala skuteczniej ominąć przeszkodę. Dotyczy to nie tylko samochodów, ale też rowerzystów i pieszych. Jest także funkcja ostrzegania o zbliżaniu się z tyłu innego pojazdu/rowerzysty przy wysiadaniu z auta. To tylko część asystentów, którzy sprawiają, że Octavia staje się swojego rodzaju Aniołem Stróżem kierowcy.

Skoda Octavia iV Combi – zasięg i dane techniczne

Do dyspozycji miałam napęd hybrydowy typu plug-in, o łącznej mocy 204 KM i momencie obrotowym 350 Nm, w którym całość kierowana jest na przód. Układ oparty jest na silniku benzynowym o pojemności 1.4 TSI, połączonym z silnikiem elektrycznym z baterią o pojemności około 13 kWh. To oznacza, że maksymalna prędkość auta wynosi 220 km/h, a pierwsze 100 km/h zobaczycie na liczniku po upływie 7,7 sekundy. Dla porównania, w wersji RS (hybrydowej) auto przyspiesza o zaledwie 0,4 sekundy szybciej, co jest różnicą minimalną.

Fot. Kamila Nawotnik

Według danych producenta, zasięg jazdy na samym prądzie sięga 55 km. W moim przypadku baterii wystarczyło na 42 km, przy czym zużycie energii w trybie bezemisyjnym oscylowało w okolicach 21 kWh/ 100 km. Samochód można ładować za pomocą wallboxa, gniazda szybkiego ładowania, albo z domowego gniazdka. W tym ostatnim przypadku zajmuje to około 5,5 godziny, więc warto zaplanować uzupełnianie energii na przykład na noc albo podczas dyżuru w pracy. Silnik elektryczny w pojedynkę generuje 115 KM, w dodatku moment obrotowy dostępny jest od samego dołu, więc jazda bez angażowania motoru spalinowego jest wystarczająco komfortowa, zwłaszcza w mieście.

Skoda Octavia iV Combi – opinia

Zaskoczeniem dla mnie była skrzynia automatyczna DSG. Zazwyczaj dwusprzęgłowe mechanizmy stosowane w Skodzie (a także Volkswagenie i Seacie) charakteryzują się dosyć zauważalną zmianą biegów, szarpaniem i spóźnioną redukcją. Tutaj natomiast, być może dzięki zaangażowaniu silnika elektrycznego, zmiana biegów jest w zasadzie niezauważana. Praca skrzyni jest zdecydowanie przyjemna i chyba ani razu nie zwróciłam uwagi, żeby cokolwiek szarpnęło. Podobnie subtelny jest zresztą sam przeskok pomiędzy pracą silnika spalinowego, a elektrycznego. Zmiana napędu jest tutaj w zasadzie niewyczuwalna.

Fot. Kamila Nawotnik

Kolejny plus to wygłuszenie kabiny. Podczas jazdy autostradowej można spokojnie rozmawiać z pasażerami, a jedyny szum, jaki może dochodzić waszych uszu, pochodzi albo z opon, albo z faktu, że odkryty jest dach panoramiczny. Poza tym komfortowo, cicho, przyjemnie.

W wyposażeniu testowanej Octavii znalazło się także opcjonalne zawieszenie adaptacyjne DCC z wyborem trybu jazdy (Eco, Comfort, Sport, Indywidual). Jest miękkie i bardzo komfortowe. Ma to oczywiście też swoje złe strony, ponieważ w przypadku mocniejszych zakrętów czuć przechyły samochodu, nawet w trybie sportowym. Jeśli jednak wyjdziemy na szczególnie nierówną drogę, będziemy mile zaskoczeni poziomem tłumienia nierówności przez amortyzatory.

Skoda Octavia iV Combi – opinia i cena

Octavia Combi jest samochodem bardzo dobrze przemyślanym, a w wersji iV, czyli hybrydowej, jest także praktyczna i komfortowa. Tak naprawdę, ciężko znaleźć w niej punkt, do którego jakoś bardziej można by się przyczepić. Samochód jest świetnie zestrojony i wyposażony, choć ma swoją cenę – i to może być największa wada tego modelu. Podstawowa Octavia iV Combi wymaga wydatku rzędu 143 700 złotych, natomiast testowana przez nas wersja wyposażenia Style rozpoczyna się od 151 100 złotych. Topowa odmiana RS wyceniona jest już na minimum 162 450 złotych, choć jeśli mam być szczera, to nie wiem czy warto za nią dopłacać, biorąc pod uwagę parametry techniczne testowanego egzemplarza.

Skoda Octavia iV Combi – zalety

  • funkcjonalność i przestronność auta
  • porządne wykończenie wnętrza
  • dynamika jazdy

Skoda Octavia iV Combi – wady

  • wysoka cena napędu hybrydowego

Source: Skoda Octavia iV Combi – test, opinia, wrażenia z jazdy: złoty środek?

Porsche 718 Boxster – test, opinia, dane techniczne: 911 dla biednych?

Fakt, Porsche 718 Boxster jest „nieco” inny niż 911, ale wciąż bardzo mocno przemawia przez niego DNA niemieckiej marki. Spędziłam z tym autem tydzień i w tym czasie zdążyłam przekonać się, że bardzo mocno go nie doceniałam.

Model 911 (992) ma w sobie niesamowitą lekkość i precyzję prowadzenia. Zdaje się jechać jak po sznurku i można wręcz odnieść wrażenie, że to samochód stworzony, by spełniać najśmielsze instynkty kierowcy. Sądziłam, że to, nawet w gamie Porsche, wyjątek od reguły i nie mogłam bardziej się pomylić.

Fot. Kamila Nawotnik

Porsche 718 Boxster – dane techniczne

Boxster na rynku dostępny jest już od 25 lat, co z resztą upamiętnia specjalnie przygotowana edycja specjalna (ale to nie ta, którą jeździłam). Na nasz test trafił egzemplarz w niemal swoim podstawowym wydaniu, co oznacza czterocylindrowy silnik o pojemności 2 litrów, mocy 300 KM i 380 Nm momentu obrotowego, dostępnego od 2150 do 4500 obr. na minutę. Auto rozpędza się do 275 km/h, a pierwszą setkę osiąga w zaledwie 4,9 sekundy. Jeżeli natomiast wykupicie opcjonalny pakiet Sport Chrono (jak w testowanym egzemplarzu), czas ten zostanie skrócony o kolejne 0,2 sekundy.

Blok silnika i głowica wykonane zostały z aluminium. Układ z bezpośrednim wtryskiem paliwa chłodzony jest cieczą, a dodatkowo, w jak najlepszym wykorzystaniu potencjału napędu, pomagają zmienne fazy rozrządu i regulowany skok zaworów oraz zintegrowany układ smarowania. Cała moc trafia na tylne koła za pomocą fantastycznej, automatycznej skrzyni biegów PDK (wymagającej dopłaty w wysokości dokładnie 12 639 złotych). Standardowo auto wyposażone jest w 6-stopniową ręczną przekładnię.

Porsche 718 Boxster – wygląd: nie dajcie się zwieść

W poprawie właściwości aerodynamicznych pomaga tylny spojler, który kierowca na własne życzenie może podnieść za pomocą jednego przycisku, ukrytego na konsoli centralnej. Mimo że 300 KM w przypadku Porsche może nie brzmieć zbyt imponująco, to rzeczywiste doświadczenia z Boxsterem pokazują, że jest to rebeliant, który potrafi czasem być trochę brutalny, potrafi pokazać pazur i potrafi sprawić, że poziom adrenaliny we krwi się podnosi.

Fot. Kamila Nawotnik

Poza bardzo responsywnym układem kierowniczym i jedną z najlepszych automatycznych skrzyń dostępnych na rynku, kolejną rzeczą, która dba o naszą przyczepność (lub jej brak) podczas jazdy są opony i felgi. 20-calowe obręcze na niskoprofilowych oponach Pirelli P Zero pomalowane zostały w kolorze nadwozia. Standardowo natomiast 718 Boxster stoi na 18-calowych obręczach w kolorze srebrnym.

Fot. Kamila Nawotnik

Zza felg widoczne są nawiercane tarcze o średnicy 33 cm z przodu oraz 29 cm z tyłu. Dodatkowo, czterotłoczkowe zaciski hamulcowe dbają o bardzo skuteczne hamowanie. Żeby było jeszcze ciekawiej,  testowany egzemplarz wyposażony został w opcjonalny system Porsche Torque Vectoring z mechaniczną blokadą tylnego dyferencjału oraz aktywne zawieszenie z prześwitem zmniejszonym o 10 mm względem standardowej wersji. Ta lista sprawia, że podczas jazdy, nie raz przez głowę przeszła mi myśl, że to jest jedno z najlepiej prowadzących się aut, z jakimi miałam do czynienia. A zaznaczam, że wciąż mówimy o nadwoziu cabrio.

Porsche 718 Boxster – bagażnik: na długi weekend

Dwa bagażniki – przedni o pojemności 150 litrów i tylny oferujący 125 litrów, pozwalają na przewiezienie minimum dwóch walizek podręcznych, co spokojnie wystarczy na krótki wypad za miasto. Oba zostały zresztą na tyle dobrze wyprofilowane, że wykorzystanie całej przestrzeni nie będzie wyzwaniem. Równie dobrze jednak możecie zostawić wszystkie rzeczy w domu i po prostu wsiąść w ten samochód i jechać przed siebie tak długo, na ile starczy wam paliwa. Gwarantuję, że będą to jedne z najlepiej wykorzystanych godzin w waszym życiu.

Fot. Kamila Nawotnik

Porsche 718 Boxster – wnętrze

Wsiadając do 718 zaskoczyło mnie trochę to, jak staromodnie wygląda deska rozdzielcza. Miałam wrażenie, jakbym jechała samochodem, który premierę miał 15 lat temu. To jednak celowy zabieg i podobne rozwiązania znajdziecie w modelu 911, choć może w nieco ograniczonym stopniu. Tutaj, w przypadku Boxstera, po prostu widać, że Porsche pamięta, skąd się wzięło, skąd pochodzi i jest ze swoich tradycji bardzo dumne. Mi to pasuje!

Jak przystało na Porsche, 718 wykonany jest z bardzo wysoką dbałością o szczegóły. Dla mnie najciekawszą kwestią było to jak zgrabnie przeplata się w tym aucie nowoczesna technologia z rozwiązaniami niemal retro. Mam tu na myśli chociażby nowoczesny system multimedialny, który obsługiwany jest m.in. przez przyciski na panelu zaprojektowanym w stylu sprzed 20 lat. Podobnie jest zresztą z uruchomieniem samochodu. Kluczyk jest dość nowoczesny, z przyciskami służącymi do sterowania drzwiami i bagażnikiem, a jednak wymaga włożenia do stacyjki i przekręcenia w celu uruchomienia zapłonu. Dodam, że dźwięk, który temu towarzyszy, za każdym razem jest bardzo obiecujący. Chyba nie zdarzyło mi się wsiąść do tego samochodu i nie dostać po uruchomieniu silnika przyjemnych dreszczy na dźwięk rozbudzającego się układu.

Porsche 718 Boxster – wyposażenie: długa lista opcji

Standardowo 718 Boxster wyposażony jest w m.in. w sportowe fotele z elektryczną regulacją oparcia i ręczną regulacją wysokości oraz przesunięcia siedziska, biksenonowe reflektory ze zintegrowanymi światłami LED do jazdy dziennej oraz m.in. radio cyfrowe z 6 głośnikami o łącznej mocy 110 watów.

Fot. Kamila Nawotnik

Dopłaty w wysokości niecałych 4 000 złotych wymagał widoczny na zdjęciach, idealnie pasujący do tego modelu, lakier Aventurine Green Metallic. W ogóle decydując się na Porsche (co nie powinno nikogo zdziwić) trzeba się liczyć z faktem, że niemal każde wyposażenie opcjonalne będzie kwestią dopłaty nie kilkuset, a kilku tysięcy złotych.

Fot. Kamila Nawotnik

Jedną z rzeczy wchodzących w skład wyposażenia opcjonalnego są automatycznie przyciemniające się lusterka wewnętrzne i boczne wraz z czujnikiem deszczu, funkcja rozpoznawania ograniczeń prędkości, asystent zmiany pasa ruchu, asystent parkowania z kamerą cofania, tempomat, wielofunkcyjna kierownica z funkcją podgrzewania, podgrzewane i wentylowane fotele z pełną regulacją elektryczną w 14 kierunkach oraz pakiet wykończenia deski rozdzielczej skórą z herbem Porsche wytłoczonym na zagłówkach. Ponad 5000 zł kosztuje z kolei nagłośnienie BOSE, a dodatkowe 11 tys. zł. nawigacja wraz z systemem Porsche Connect, obejmującym Apple Car Play i Bluetooth.

Porsche 718 Boxster – cena

Decydując się na zakup modelu 718 Boxster, do wyboru macie wiele wariantów – w tym Boxster S,  generujący 350 KM (od  359 tys. zł),  albo chociażby topowy 718 Boxster GTS z silnikiem 4.0 o mocy 400 KM (od 427 tys. zł). Auto, które trafiło na nasz test, w podstawowej wersji wyceniony jest na 252 000 zł. Po dokładnym skonfigurowaniu testowanego egzemplarza, cena całkowita podbija do 400 tys. złotych. To wciąż sporo taniej niż bazowe 911!

Porsche 718 Boxster – zalety

– precyzyjne, lekkie prowadzenie samochodu przy wysokich prędkościach

– brzmienie centralnie umieszczonego silnika i układu wydechowego

– ogólny design model

Porsche 718 Boxster – wady

– skromne wyposażenie standardowe

– wysoka cena pakietów dodatkowych

Source: Porsche 718 Boxster – test, opinia, dane techniczne: 911 dla biednych?

BMW 430i Cabrio – test, opinia, wrażenia: o połowę siedzeń za dużo

Na 90% waszym pierwszym skojarzeniem z BMW serii 4 są te wielkie „siekacze”, pełniące funkcję osłony chłodnicy. To prawda, nerki wykorzystane w tym modelu są kontrowersyjne, ale trzeba też przyznać, że po pewnym czasie można się do nich przyzwyczaić. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Choć początkowo wzbudzały śmiech i wyglądały dość karykaturalnie, to po jakimś czasie (zwłaszcza na żywo) wrażenie uległo znacznej poprawie. Zaczęły mi się wręcz podobać (zazwyczaj jak coś jest kontrowersyjne, automatycznie staje się dla mnie ciekawsze). No i wtedy okazało się, że… w połowie tych wielkich nerek, wyśmiewanych i omawianych na wszelkie sposoby, zamontowano tablicę rejestracyjną. Można było przesunąć ją na bok, jak w przypadku chociażby Alfy Romeo Giulii, ale zamiast tego, umieszczono ją centralnie na środku. No, i po co była ta cała dyskusja?

Fot. Kamila Nawotnik

BMW 430i Cabrio – wygląd

Tak zaprojektowana osłona chłodnicy pełni jeszcze jedną funkcję, mianowicie nadaje przodowi muskularności. Rozstaw osi BMW 430i wynosi 2851 mm, jego szerokość 1852 mm, natomiast długość to 4768 mm. Jest więc to auto raczej spore, choć nadal ma dość optymalne wymiary. Ogromnym atutem testowanego egzemplarza jest obecnie rzadko spotykany, zielony lakier nadwozia, nazwany trochę w stylu włoskim „Zielony San Remo”. Kosztuje ponad 4000 zł, ale sprawia, że auto zyskuje dodatkową głębię. Poza tym, świetnie współgra z beżową skórzaną tapicerką, wykorzystaną do wykończenia wnętrza i dębowymi listwami ozdobnymi.

Jedną z moich ulubionych technologii w tym aucie są adaptacyjne światła laserowe. W trybie świateł drogowych oferują zasięg do 550 m, co przekłada się na lepszą widoczność po zmroku. Są także intensywniejsze i jednocześnie dobrze tolerowane przez ludzkie oko, więc przy swoich parametrach nie oślepiają kierowców jadących z naprzeciwka. Dodatkowo, fajnym detalem są też niebieskie akcenty w tubach i napis „BMW Laser”.

BMW 430i Cabrio – opinia o dachu

Dach został wykonany z miękkiego, antracytowego materiału. Jego zamknięcie trwa ponad 16 sekund, choć subiektywnie wydaje się szybciej. Sterowanie możliwe jest do prędkości 40 km/h, więc możecie bawić się nim podczas jazdy po mieście.

Fot. Kamila Nawotnik

Muszę w tym miejscu zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę – gdy jedziecie w deszczu, autostradą, z otwartym dachem, podniesioną osłoną przeciwwiatrową i z podniesionymi szybami, to woda was omija. Konkretniej, deszcz omija cały pierwszy rząd siedzeń i zaczyna opadać dopiero za osłoną. Fizyka nigdy nie była moją najmocniejszą stroną i nie wiem jak to możliwe, ale efekt naprawdę zachwyca. To pewnie magia.

BMW 430i Cabrio – wnętrze

Kolejnym udogodnieniem, związanym z rodzajem nadwozia, jest wysuwany podajnik pasów bezpieczeństwa. Kiedy otworzycie drzwi do samochodu (niezależnie od tego czy dach jest złożony, czy rozłożony), wszystko wygląda całkowicie normalnie. Gdy jednak wsiądziecie i zamknięcie drzwi zauważycie wysuwającą się rączkę z pasem bezpieczeństwa. Dzięki temu nie musicie się wyginać i gimnastykować, żeby go dosięgnąć. Dodatkowo, pasy mają funkcję automatycznego napinania się po zapięciu, więc będą was pewnie trzymać podczas jazdy.

Fot. Kamila Nawotnik

W centralnej częściej konsoli znajdziecie dotykowy ekran o przekątnej 10,25 cala. System multimedialny oferuje dwa gniazda USB do ładowania urządzeń przenośnych i przesyłania danych, a także interfejs Bluetooth i Wi-Fi. Drugi wyświetlacz zastępuje zegary i liczniki. Spory ekran o wielkości 12,3 cala pozwala m.in. na sprawdzenie informacji dotyczących jazdy oraz wyświetlenie obszernej mapy z systemem nawigacyjnym.

BMW 430i Cabrio – tylna kanapa

Spodziewałam się, że jak w przypadku większości kabrioletów również i tutaj tylna kanapa będzie raczej symboliczna i tak trochę jest, ale nie do końca… Teoretycznie powinny się tam zmieścić dorosłe osoby, jednak ilość miejsca na nogi jest bardzo ograniczona. Samo siedzisko jest szerokie, podobnie jak oparcia. Miejsca wszerz też jest całkiem sporo, natomiast może pojawić się problem z upchnięciem kolan. To trochę tak, jakby chcieli opracować fajne, rodzinne cabrio, ale mogli sobie pozwolić albo na zmieszczenie nóg pasażerów, albo na wygodną kanapę. W efekcie owszem, dorośli wejdą, ale pewnie dość szybko będą chcieli wyjść.

BMW 430i Cabrio – silnik

Osobiście nie zaliczam BMW 430i Cabrio do aut stricte sportowych, a raczej do szybkich kabrioletów. Ten samochód jest przede wszystkim komfortowy i wygodny, w dodatku wykonany z dużą dbałością o szczegóły, ale to dobrze!

Fot. Kamila Nawotnik

Testowany egzemplarz wyposażony został w pakiet M Sport o wartości 17 200 złotych, co oznacza sportowy dyferencjał M, zawieszenie adaptacyjne M, sportowe hamulce M, pakiet aerodynamiczny M i sportowy układ kierowniczy M. Napędza go dwulitrowy silnik, w tym przypadku o mocy 258 koni mechanicznych z momentem obrotowym 400 Nm, dostępnym w bardzo szerokim zakresie 1600-4000 obrotów na minutę. To pozwala na rozwinięcie prędkości maksymalnej 250 km/h, przy czym pierwsza „setka” pojawia się na liczniku po upływie 6,2 sekundy.

Zawieszenie zestrojone w tym samochodzie zostało w sposób raczej komfortowy niż sportowy. Choć zachowało lekką sztywność, która ulega uwypukleniu w trybach sportowych, to jednak wciąż auto pozostaje raczej wygodne. Na co dzień nie jest przesadnie twarde i bez problemu wybiera wszelkie nierówności. Sprawia, że jazda jest płynna i bardzo przyjemna – w zasadzie niezależnie od trybu jazdy. Prawdę mówiąc, przyjemność prowadzenia w tym aucie jest naprawdę ogromna. Precyzyjny układ kierowniczy, sprawne, ale nie przeczulone hamulce i bezproblemowo działająca automatyczna skrzynia biegów sprawiają, że samochód perfekcyjnie odnajduje się zarówno na krótkich trasach, jak i podczas dłuższych podróży.

BMW 430i Cabrio – wrażenia z jazdy

Wśród dostępnych trybów jazdy znalazł się między innymi tryb sportowy, podzielony dodatkowo na „zwykły” Sport i Sport+. Ten ostatni pozwala na wyciągnięcie największej zabawy z jazdy, a dodatkowo aktywuje układ wydechowy, który sprawia, że każde wciśnięcie pedału gazu skutkuje bardzo przyjemnym warkotem dobiegającym naszych uszu.

Fot. Kamila Nawotnik

Jadąc 430i można odnieść wrażenie, że ten samochód został trochę zbyt ugrzeczniony – a to przecież BMW! Tyle w nim sportowych rozwiązań i technologii M, a jedzie jakoś tak grzecznie, jakoś tak spokojnie i jest jakiś taki opanowany. To wszystko zasługa technologii wykorzystanych w tym samochodzie – jeżeli chcecie się przekonać jaką pracę wykonuje podczas jazdy, wystarczy pojechać w bezpieczne miejsce, albo tor wyścigowy i wyłączyć kontrolę trakcji. Spróbujcie wtedy zapanować nad tym autem. Od razu zobaczycie jak chętnie tylna oś próbuje wyprzedzić przód przy każdym możliwym zakręcie, jak przyjemnie da się tym samochodem wchodzić w kontrolowany poślizg i ile zawadiaki drzemie w tym eleganckim zielonym kabriolecie.

BMW 430i Cabrio – cena

BMW 430i Cabrio wyjściowo kosztuje 239 900 zł i jak przystało na markę premium, nietrudno jest wywindować te cenę dodatkami o kolejne 100 000 zł. Dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że egzemplarz, który trafił na nasz test, wymaga wyłożenia na stół niecałych 330 tysięcy złotych.

W ofercie producenta dostępne są także mocniejsze warianty – M440i (o mocy 374 KM) oraz drapieżne M4 Competition (510 KM). Jeśli jednak waszym celem nie są maksymalne osiągi, a rozsądny sportowy samochód, to uważam że 430i jest idealnym wyborem.

TO NAM SIĘ PODOBA:

  • zielony lakier „San Remo”
  • porządne wykończenie wnętrza
  • optymalne zestrojenie zawieszenia
  • przyjemność podczas jazdy
  • światła laserowe

TO NAM SIĘ NIE PODOBA:

  • ciasny drugi rząd siedzeń
  • wysoka cena wyposażenia dodatkowego
  • pozycja przedniej tablicy rejestracyjnej

Source: BMW 430i Cabrio – test, opinia, wrażenia: o połowę siedzeń za dużo

Test Hyundai Ioniq 5 – przedziwny, ale ciekawy!

Piksele, mnóstwo pikseli. Patrzę na ten samochód i zastanawiam się czy nie wylądowałam w jakimś zamkniętym świecie w stylu Matrixa. Albo może zostałam zamknięta w alternatywnym wymiarze sieci internetowej? No dobra, wracam na ziemię.

Fot. Kamila Nawotnik

Krótko mówiąc, Ioniq 5 wygląda abstrakcyjnie. Jest niesamowicie geometryczny, futurystyczny i pełno w nim prostych, ostrych linii. Wygląda jak duży, naładowany elektroniką klocek, ale o dziwo, to zdaje egzamin. Samochód Hyundaia jest zupełnie inny niż jakiekolwiek auto na rynku, wygląda jak zaczerpnięty z gier komputerowych. Efekt ulega spotęgowaniu, gdy włączycie światła – w naszym egzemplarzu Full LED z przodu i z tyłu. Zwłaszcza te obok bagażnika robią kolosalne wrażenie. Małe kwadraciki ustawione w równych liniach wyglądają, jakby lampy były naklejone, a nie prawdziwe. Z przodu natomiast światło wypełnia również cięcia na listwie pod reflektorami, ciągnącej się przez całą długość przedniego zderzaka. Przy wyłączonym zapłonie nic na to nie wskazuje.

Kolejną zabawą jest szukanie klamek. Przy zamkniętym samochodzie są schowane – to podobne rozwiązanie do tego, które znajdziecie np. w autach DS-a. Natomiast kiedy odblokujecie zamki, wówczas klamki się wysuną i zauważycie, że od wewnątrz zostały dodatkowo wyprofilowane tak, aby idealnie ułożyć w nich palce. Zastanawiam się, na ile „złapań” wystarczy to mocowanie, natomiast póki co, przy niemal świeżym aucie, sprawdza się dobrze. Gdy ruszacie, samochód automatycznie blokuje drzwi, a klamki z powrotem się chowają, co poprawia aerodynamikę podczas jazdy.

Ten samochód wygląda jak z kosmosu, naprawdę. Nie da się być wobec niego obojętnym, choć ciężko też określić jego atrakcyjność. Podoba mi się czy nie? Spędziłam kilkanaście godzin patrząc na niego i nadal nie znam odpowiedzi. Jest po prostu inny, w pewien sposób nadzwyczajny.

Fot. Kamila Nawotnik

Sylwetka jest dość masywna, a to m.in. przez grube słupki C. Wzdłuż drzwi przebiegają trzy ostre tłoczenia, układające się w linię „Z”. Ale to nie wszystko! Standardowo w Ioniqu montowane są 19-calowe felgi, co i tak potęguje masywność samochodu, ale opcjonalnie możecie zdecydować się na obręcze 20-calowe, czyli największe jakie Hyundai kiedykolwiek zaoferował w samochodzie elektrycznym.

Jak bardzo EKO?

No właśnie. Tak zajęłam się nadwoziem, że uciekło mi, o co w tym wszystkim chodziło. Hyundai dołącza do motoryzacyjnej ofensywy w związku z dbaniem o środowisko. Jednak azjatycka marka nie ograniczyła się do wyeliminowania emisji spalin. We wnętrzu crossovera znajdziecie prostotę, zachowawczość, stonowaną kolorystykę i… sporo materiałów pochodzenia naturalnego lub z recyklingu. Gotowi?

Każdy Ioniq 5 składa się z:

– 730 g trzciny cukrowej i kukurydzy mieszanej (siedzisko, podsufitka i dywaniki),

– 294 g wełny,

– 200 g oleju lnianego (składnik farby użytej do malowania skóry we wnętrzu),

– do 32 butelek PET z recyklingu (które są rozdrabniane na plastikowe wiórki, a następnie topione i przędzone w nić, służącą do produkcji tapicerki na fotele),

– 0,08 m2 papieru z recyklingu.

Fot. Kamila Nawotnik

Drzwi i deska rozdzielcza są pomalowane biofarbą, która zawiera olej pozyskiwany z roślin takich jak rzepak i kukurydza, ale jeśli chcecie żyć w większej w zgodzie z planetą, to opcjonalnie za 8000 zł możecie wyposażyć samochód w dach solarny, który dzięki bateriom słonecznym będzie ładował akumulator i pomagał w wydłużeniu dystansu jazdy. Imponujące, prawda?

Prosto, ale nowocześnie

Wsiadając do środka, od razu zwrócicie uwagę na dwa zintegrowane ekrany multimedialne, z czego każdy o przekątnej ponad 12 cali. Pierwszy służy do wyświetlania informacji dotyczących jazdy i zastępuje zestaw zegarów, natomiast drugi służy bezpośrednio do obsługi multimediów i systemów łączności. Dostępny w tym aucie jest system Apple CarPlay oraz Android Auto. Testowany samochód wyposażono także w trzy gniazdka USB z przodu oraz dodatkowe z tyłu. Ciekawostką jest fakt, że również pasażerowie siedzący na tylnej kanapie mogą liczyć na podgrzewanie swoich miejsc.

Hyundai, projektując Ioniqa 5, postawił na odzyskanie jak największej przestrzeni we wnętrzu. Przejawem tego jest bardzo uproszczona deska rozdzielcza oraz przesuwny panel między fotelami, dostępny od wersji Executive. W praktyce wygląda on tak, że wystarczy podnieść zatrzask i można sterować pozycją w zakresie niecałych 15 cm. Z panelem zintegrowana jest ładowarka indukcyjna na telefon oraz płytki podłokietnik, podobnie jak dwa cupholdery i dość szeroka półka na drobiazgi. Dzięki możliwości przesuwania panelu, pomiędzy nogami kierowcy, a pasażera tworzy się przestrzeń, którą można wykorzystać chociażby do położenia torebki. Podobny tunel między kokpitem, a panelem centralnym znajdziecie np. w BMW i3.

Szybki, ale nie wariat

Testowany egzemplarz wyposażony został w akumulator o pojemności niecałych 73 kWh, co oznacza, że mamy tu do czynienia z jednym silnikiem umieszczonym przy tylnej osi (w standardowej wersji jest napęd RWD). W ofercie dostępny jest także Ioniq 5 z napędem 4×4. Wtedy dodatkowy silnik wędruje na przednią oś tak, że każda z nich ma własny napęd. Pomaga to także w równomiernym rozłożeniu masy auta. Środek ciężkości w Hyundaiu jest położony nisko i został  świetnie zbalansowany, dzięki czemu podczas jazdy czujecie mocną przyczepność do podłoża, pewność prowadzenia i możecie płynnie wchodzić w zakręty.

Fot. Kamila Nawotnik

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na fakt, że samochód waży prawie 2 tony. Nasz egzemplarz ważył dokładnie 1910 kg, natomiast najlżejszy Ioniq 5 to masa własna równa 1830 kg. To oznacza, że mimo ciekawych parametrów układu napędowego, pierwsza „setka” osiągana jest po upływie 7,4 sekundy. Auto generuje moc maksymalną 218 KM i moment obrotowy 350 Nm. Topowy Ioniq 5 oddaje do dyspozycji kierowcy natomiast 305 KM, napęd 4×4 i 605 Nm momentu obrotowego, więc 100 km/h osiąga po niewiele ponad 5 sekundach. Niezależnie jednak od wersji napędowej, prędkość maksymalna każdego Ioniqa zawsze jest fabrycznie ograniczona do 185 km/h.

Czas na trochę więcej danych. W trasie, przy prędkości 140 km/h zużycie baterii wynosiło 28,6 kWh/100 km (w trybie sportowym, 3. poziom rekuperacji, przy około 20°C temperatury, z włączoną klimatyzacją i radiem). Natomiast w trybie normalnym ten sam odcinek „kosztował” mnie 25,5 kWh/100 km. W mieście, w trybie sportowym przy rekuperacji na poziomie 3., pobór baterii wynosił 26,5 kWh/100 km, natomiast w trybie normalnym przy włączonej funkcji iPedal zużycie, a właściwie pobór mocy, spadł aż do 15 kWh/100 km. Hyundai twierdzi, że auto wyposażone według testowanej konfiguracji pokona na jednym ładowaniu 480 km. Faktycznie jednak przejechałam 145 km i komputer wskazywał na jeszcze 230 km zasięgu. Bateria była naładowana w 58%, więc trzeba się liczyć z trochę niższym zasięgiem niż obiecywany, choć nadal wynik jest bardzo zadowalający.

Fot. Kamila Nawotnik

Nadal czekasz, ale podobno przyjemniej

Ioniq 5, jak przystało na samochód elektryczny, wymaga ładowania z gniazdka. W przypadku podpięcia do ładowarki o mocy 50 kW, naładujemy samochód do 80% pojemności w niecałą godzinę. Ale w przypadku ładowarki 350 kW, do pełna „zatankujemy” w niecałe 30 minut. Aby sobie umilić czas, Hyundai proponuje opcjonalne fotele, które potrafią za użyciem jednego przycisku całkowicie się rozłożyć. Dotyczy to siedzeń kierowcy i pasażera z przodu. Podobno, dzięki temu pojazd zapewnia nam relaks podczas ładowania i umila czekanie na naładowanie baterii. Czy faktycznie tak jest? Nie wiem, nie miałam okazji przekonać się na własnej skórze, ponieważ testowany samochód nie był wyposażony w to rozwiązanie. Osobiście myślę, że lepiej w tym czasie pójść coś zjeść.

Ile to kosztuje?

Katalogowo cena najtańszego, podstawowego Ioniqa 5 w wersji Smart rozpoczyna się od 189 900 zł. Topowy napęd 305 KM dostępny jest od wersji Executive – jego ceny rozpoczynają się od 239 900 zł, do 260 900 zł w wersji wyposażenia Platinum. Hyundai podkreśla, że korzystając z programu rządowego „Mój Elektryk” możecie liczyć na upust do 27 000 zł, co obniżyłoby cenę podstawowego Ioniqa 5 do około 163 000 zł. Sami powiedzcie, czy to dużo jak na samochód z kosmicznej przyszłości?

To nam się podoba:

– nietypowy, abstrakcyjny wygląd

– światła wykorzystujące technologię pikseli

– stabilność jazdy podczas prowadzenia

– nisko osadzony środek ciężkości

– względnie szybki czas ładowania baterii

– możliwość wykupienia dachu solarnego

To nam się nie podoba:

– bardzo prosty, wręcz ubogi projekt wnętrza

– wysoka cena

Source: Test Hyundai Ioniq 5 – przedziwny, ale ciekawy!

Kia Stinger GT – test, opinia, wrażenia z jazdy: zostało to, co najlepsze

Kia Stinger GT – wygląd

Sylwetka Kii Stinger GT ma sportowy sznyt i lekką dozę elegancji. Jest wydłużona, z wyglądu nieco „ciężka”, w stylu Gran Turismo. Liczne subtelne przetłoczenia i wloty powietrza rozlokowane za kołami oraz na masce sugerują, że mamy do czynienia z samochodem o sportowych ambicjach. „Spokojna” atrapa chłodnicy, ozdobiona srebrnymi elementami o strukturze plastra miodu, doskonale współgra z trójkątnymi reflektorami LED. Dolna część przedniego zderzaka stylizowana na kształt splittera nie tylko wpływa na aerodynamikę samochodu, ale i podkreśla sportowy wygląd. Z przodu uwagę przykuwa dość długa i szeroka maska, natomiast tył znacząco osiada przy ziemi. Jest muskularnie zabudowany, dzięki czemu patrząc na Stingera można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z mocnym autem, a jednocześnie wyważonym.

Stylistyka nadwozia jest elegancka i tworzona według zasad znanych z legend segmentu Gran Turismo, a tylne reflektory, których cienkie linie zachodzą nad tylne nadkola, od razu przywodzą na myśl modele Maserati. Tu zresztą kryje się jedna ze zmian po liftingu. Stinger GT doczekał się nowego układu tylnych lamp oraz wzoru 19-calowych felg.

Trudno jest nie być pod wrażeniem sylwetki tego samochodu. Dwie podwójne, chromowane końcówki układu wydechowego sprawiały, że nie mogłam doczekać się uruchomienia silnika, a kiedy widziałam chromowane wyloty powietrza w błotnikach, czułam, że możemy się razem naprawdę dobrze bawić.

Fot. Kamila Nawotnik

Kia Stinger GT – wnętrze

Zanim wsiadłam do Kii Stinger GT, moim zmartwieniem było to, czy w środku okaże się przaśna i plastikowa. Na szczęście, nic z tego! Konsola środkowa została wykończona aluminium, podobnie jak nakładki na pedały, natomiast na podsufitce oraz słupkach pojawił się zamsz. W zależności od wybranego wyposażenia, tapicerka we wnętrzu może być także klasycznie skórzana lub wykonana z delikatnej skóry typu Nappa, a do wyboru mamy kolor czarny, ciemno-szary lub bordowy. Wszystkie z nich wyglądają w tym aucie wspaniale. Połączenie aluminium z zamszem, skórą oraz czerwonymi przeszyciami na desce rozdzielczej w testowanym egzemplarzu robiły wrażenie pojazdu, który śmiało mógłby pretendować do segmentu premium. Dodatkowo wnętrze zostało wykonane solidnie, a wszystkie elementy spasowane bardzo dokładnie, więc nie było mowy o stukach lub trzeszczeniu podczas jazdy.

Fot. Kamila Nawotnik

Kia Stinger GT – silnik: jeden, za to dobry

Najlepiej jednak koreańska marka spisała się podczas wyboru gamy silników, która tym razem została okrojona do jednej opcji. Nie martwcie się jednak, bo decyzja była bardzo trafiona – padło na charakterne V6 o pojemności 3.3-litra. Stinger już nie idzie na żadne kompromisy i dostępny jest jedynie w odmianie GT, za kwotę rozpoczynającą się od 239 990 zł.

Wobec tego kierowca ma do dyspozycji 366 KM mocy i 510 Nm. Moment obrotowy dostępny jest od bardzo niskiego progu, a współpracę silnika z 8-biegowym automatem zaliczam do wzorowych.

Przyznam szczerze, że miałam wobec tego samochodu spore oczekiwania. Bardzo długo czekałam na ten test (prawie 4 lata, od momentu premiery na rynku) i niewiele rzeczy jest lepszych niż ta chwila gdy rzeczywistość potrafi sprostać wyobrażeniom.

Kia Stinger GT – wrażenia z jazdy

Jazda Stingerem GT jest niesamowicie pewna i wygodna, a jednocześnie potrafi dostarczyć wrażeń. Jeżeli dociskamy pedał gazu i próbujemy wycisnąć z silnika maksimum, wówczas możemy liczyć na świetnie opracowany układ kierowniczy z aktywnym zmiennym przełożeniem i precyzyjnym sterem oraz na szybką i czujną skrzynię, która doskonale wie, w którym momencie zmienić bieg. Do tego dochodzi świetnie wyważone, sportowe zawieszenie. Wyposażono je w kontrolę siły tłumienia, w zależności od warunków na drodze, oraz możliwość wybrania zaprogramowanych trybów pracy. Kolejnym systemem poprawiającym sterowanie samochodem jest Dynamiq Torque Vectoring, wykorzystujący hamulce do dostosowania momentu obrotowego trafiającego na poszczególne koła, dzięki czemu jesteśmy w stanie utrzymać właściwy tor jazdy – zwłaszcza podczas gwałtowniejszych skrętów.

Fot. Kamila Nawotnik

Tak między nami, to ogromnie żałuję, że nie miałam szansy zabrać tego samochodu chociażby w okolice trasy Transfogarskiej by móc jak wściekła przecinać kolejne zakręty. Nie mogłam odpędzić się od wrażenia, że Stinger GT został stworzony do takich dróg, by w połączeniu z malowniczymi widokami pokazywać kierowcy, na czym polega sens życia.

Niezależnie od prędkości, auto stale wspiera kierowcę mocą silnika. Nawet gdy jedziecie autostradą, przy głębszym wciśnięciu pedału gazu wciąż możecie liczyć na porządne przyspieszenie i za nic mieć fakt, że przy takim stylu jazdy zużycie paliwa przekracza 12-13 l/100 km. Prędkość maksymalna Stingera GT to 270 km/h, natomiast od 0 do 100 km/h rozpędza się w 5,4 sekundy. Masa własna samochodu wynosi niespełna 1900 kg, ale na szczęście nie czuć tego podczas jazdy. Kia wydaje się nieco lżejsza i mimo to pozostaje zwrotna i dynamiczna. Moc kierowana jest na obie osie, ale lubi faworyzować tył. Jeśli jednak preferujecie spokojne podróżowanie, również będziecie zachwyceni komfortem, oferowanym przez ten samochód.

Kia Stinger GT – wyposażenie

W standardowym wyposażeniu dostajecie podgrzewaną kierownicę, fotele przednie oraz skrajne siedziska tylnej kanapy. Do tego dochodzi klimatyzacja dwustrefowa z systemem automatycznego odparowywania przedniej szyby oraz kierownica wielofunkcyjna z możliwością regulacji w dwóch płaszczyznach. Podczas jazdy w mieście docenicie hamulec postojowy z funkcją Auto Hold oraz dodatkowe wygłuszenie maski silnika, co wpływa na fakt, że niezależnie od prędkości, w kabinie jest niezmiennie cicho.

Wyposażenie Stingera GT obejmuje także pakiet poduszek powietrznych i kurtyny dla pasażerów przednich i tylnych siedzeń, system stabilizacji toru jazdy oraz wspomaganie ruszania na wzniesieniu, funkcję wykrywania pojazdów, przechodniów i rowerzystów z systemem autonomicznego hamowania awaryjnego, aktywny tempomat z funkcją Stop&Go, ograniczający udział kierowcy podczas jazdy w korkach do minimum, a także czujniki parkowania z przodu i z tyłu oraz kamerę cofania z dynamicznymi liniami. Jeśli natomiast chodzi o układ hamulcowy, również tutaj dostrzeżecie ducha sportu, ponieważ Stingera wyposażono w sportowy czterotłoczkowy układ hamulcowy Brembo (2-tłoczkowy z tyłu) z aluminiowymi zaciskami.

Kia Stinger GT – opinia

Stinger GT okazał się samochodem nie tylko atrakcyjnym, wygodnym i świetnie wyposażonym. Przede wszystkim udowodnił, że jest wart swojej ceny. Uwielbiam go za to, że właściwie od momentu premiery przełamuje pewien schemat. Pokazuje, że samochody Kii nie muszą być nudne i nie potrzeba wydawać niesamowitych pieniędzy na auto, z którego naprawdę można być dumnym. Ale to nie wszystko. Kia nie tylko obiecuje, ale i te obietnice spełnia. Stinger dostarcza nie tylko wygody i komfortu podróżowania, ale potrafi pokazać też pazur i dynamikę. Prowadzenie go jest wielką przyjemnością i mogę śmiało powiedzieć, że tak jak ten samochód wygląda – tak samo świetnie sprawuje się w codziennym użytkowaniu. Chcę go mieć!

Kia Stinger GT – zalety

– odważna stylistyka w stylu Gran Turismo

– wysoki komfort i pewność podczas jazdy, zarówno szybkiej jak i spokojnej

– ładne, porządne wykończenie wnętrza

– bogate wyposażenie

– wybór silnika V6

Kia Stinger GT – wady

– wysokie zużycie paliwa

– nie mamy Stingera w swoim prywatnym garażu

Source: Kia Stinger GT – test, opinia, wrażenia z jazdy: zostało to, co najlepsze